środa, 25 sierpnia 2010

Zugspitze (2962m.n.p.m.)

PIĘKNA DROGA NA BRZYDKI SZCZYT
Kolejny letni sezon i drugi już wyjazd w alpejskie góry. Wejście na szczyt/y wyższe niż tatrzańskie staje się stałym punktem letniego urlopu. I oby tak pozostało! Po dwukrotnym pobycie w austriackich Alpach miałem ogromną chęć na najwyższą alpejską górę czyli Mont Blanc. Jednak w głębi czułem, że jeszcze na nią nie zasłużyłem. Planując z kumplem Darkiem miejsce wyjazdu, zgodnie uznaliśmy, że chcemy wejść na coś "naj" i tak wybraliśmy 3 cele: najwyższy szczyt Austrii, Niemiec i Dolomitów. Z racji, że w w Wysokich Taurach byłem już w tym roku, a ponadto mieliśmy chęć na poznanie klimatu żelaznych dróg (tzw. via ferrat, czyli szlaków poprowadzonych często w eksponowanym terenie, ubezpieczonych stalowymi linami, drabinkami i stopniami), stanęło na mniej śnieżnych, jednak bardzo interesujących Zugspitze i Marmoladzie. Pozostało tylko zaopatrzyć się w niezbędne lonże i w drogę! Zugspitze znajduje się w Alpach Bawarskich na granicy niemiecko-austriackiej. Nazwa góry pochodzi od częstych lawin (z niemieckiego lawinenzuge) schodzących ze stromej północnej ściany.
Po całodziennej jeździe samochodem dotarliśmy w końcu do uroczej miejscowości Grainau obok Garmisch-Partenkirchen w Niemczech. Stąd prowadzi chyba najpopularniejsza droga na Zugspitze czyli ta Piekielną Doliną (Hollental) do schroniska Hollentalangerhutte (1387m.n.p.m.), dalej przez lodowiec Hollentalferner i  via ferratą na sam szczyt. Równie ciekawa lecz dwukrotnie dłuższa jest trasa słynną granią Jubiläumsgrat od strony Alpspitze. Na górę można się ponadto dostać jedną z trzech kolejek. Zębata Zugspitz-Zahnradbahn jadąca wydrążonym w skałach tunelem i linowa Eibseebahn wyjeżdżają od strony niemieckiej i jeszcze jedna gondola od strony Austrii (Tiroler Zugspitzbahn), pod którą wije się szlak pieszy, będący naszą drogą zejściową. Tego dnia zrobiliśmy krótki rekonesans odnajdując początek szlaku do Piekielnej Doliny, a następnie wyjechaliśmy kawałek za miasteczko nad rzekę Loisach, gdzie spędziliśmy noc w namiocie. 
Kontrola niemieckiej polizei w środku nocy utwierdziła nas w przekonaniu, że postąpiliśmy słusznie nie nocując w zakazanym miejscu gdzieś przy szlaku lub na parkingu. Tutaj skończyło się na sprawdzeniu naszej tożsamości. Gdy o piątej rano zadzwonił budzik nie byliśmy w dobrych humorach bo sprawdzała się prognoza i porządnie lało. O siódmej to samo i dopiero o ósmej ustało na tyle, że postanowiliśmy jednak atakować.  Był to chyba ostatni moment na taką decyzję, zważywszy na fakt, że czekało nas 2200 m. przewyższenia i kilkanaście godzin wędrówki. Szybkie pakowanie, śniadanie, podjazd na parking i już szliśmy w pierwszych promieniach słońca wyglądających zza chmur. Do Hollental wchodzi się przez bramki zamontowane między skałą, a budynkiem osadzonym nad urwiskiem. 
Tu należy uiścić opłatę (3euro), można też kupić pamiątki lub przekąski. Zanim dojdziemy do schroniska znajdującego się na dużej, przepięknej hali otoczonej górskimi szczytami czeka nas spacer podestami zamontowanymi w skale, wykutymi w niej korytarzami, mostkami nad rwącym potokiem - jednym słowem magnes na turystów, których towarzystwa na szczęście udało nam się uniknąć dzięki niesprzyjającej z rana aurze. Polecam wyciągnięcie z plecaka kurtki nawet przy ładnej pogodzie, bo idąc wąwozem nie sposób uniknąć lejącej się po ścianach i z licznych wodospadów wody. Śniadanie właściwe zjedliśmy przy schronisku. Pogoda robiła się coraz bardziej słoneczna i pewnie kwestią czasu pozostawało przybycie kolejnych turystów. Póki co spotkaliśmy tylko parę osób, które w Hollentalangerhutte nocowały, w tym 2 osoby z Polski, również idące na szczyt. Podczas podchodzenia pod skalną ścianę, gdzie rozpoczynała się ubezpieczona droga wyprowadzająca na kolejne wypłaszczenie terenu, mijaliśmy pasące się owce i barany, a przy znikającym w oddali schronisku widać było coraz więcej ludzi. Ferrata, która się w tym miejscu rozpoczyna nie jest trudna, jednak dla kogoś, kto ma choć minimalny lęk przestrzeni może być zaporą nie do pokonania. Stopnie i drabinki osadzone pośrodku pionowej, kilkusetmetrowej ściany naprawdę robią wrażenie!
Po pokonaniu pierwszych trudności wędrowaliśmy dość jednostajnym terenem do początku lodowca. Zielona trawa ustępowała powoli sypkiemu żwirowi, aż w końcu szło się jak po pustynnych wydmach czyli trzy kroki w górę i zjazd o dwa w dół. Wreszcie podłoże robiło się coraz twardsze od zalegającego pod spodem lodu i w końcu doszliśmy do pierwszych szczelin będących początkiem niewielkiego lodowca.
Owo przekonanie, że jest on nieduży, powoduje, iż odbierany jest jako bezproblemowy do przejścia, na co dała się nabrać wspomniana wcześniej para Polaków, jak również inni turyści, których poczynania mogliśmy później obserwować z góry. 
Otóż chyba nikt oprócz nas nie miał raków i w efekcie kiedy już dawno przeszliśmy z Darkiem lodowiec reszta nadal ślizgała się mniej więcej w połowie śnieżnego pola. Szczeliny nie są tam bardzo głębokie i są raczej odkryte, jednak niebezpieczeństwo poturbowania się jest realne bo jest ich po prostu dużo. Gdy dotarliśmy pod skały, opuszczenie terenu wiecznego śniegu okazało się dosyć problematyczne, gdyż szczelina brzeżna stale się powiększa i naprawdę trudno sięgnąć łańcuchów osadzonych w skale. Żelazna droga, która rozpoczyna się w tym miejscu wyprowadza na sam szczyt Zugspitze. Momentami jest bardzo przepaścista, a w takich warunkach jakie nas zastały okropnie niebezpieczna. Do niedawna ładna pogoda zmieniła się w burzę z piorunami i oczywiste jest, że w takim wypadku należy się wypiąć i oddalić od stalowych poręczówek. Jednak w tamtym miejscu naprawdę nie ma do tego warunków i chcąc nie chcąc w ulewnym deszczu, wśród grzmotów i zbliżających się błysków wręcz biegliśmy po śliskich skałach pod górę. 
Po drodze można się natknąć na tabliczki upamiętniające śmierć turystów i daję głowę, że do nieszczęścia musiało dojść w trakcie załamania pogody. Na szczęście nam dopisywało szczęście i wyładowania atmosferyczne utrzymywały się w względnie bezpiecznej odległości. Po około 8 godzinach od opuszczenia samochodu stanęliśmy w najwyższym punkcie Niemiec! Szczyt właściwy to niewielki wierzchołek z żółtym masztem, z którego można zejść po drabinie na zagospodarowany wierzchołek sąsiedni. Wydaje mi się, że każdy wrażliwy na naturalne piękno turysta najchętniej w ogóle by tam nie patrzył. Podczas naszego pobytu wszystko spowijała gęsta mgła i ze szczytu widzieliśmy jedynie szklaną ścianę budynku stacji meteorologicznej oddzieloną od nas skalistą przełęczą. Po jej przejściu wkroczyliśmy do betonowego świata, w którym każdego dnia masa ludzi chce poczuć atmosferę towarzyszącą przebywaniu na najwyższym w okolicy wierzchołku. Chodząc we mgle po połączonych schodami tarasach, mając pod nogami płyty i kostkę brukową, mogąc usiąść na licznych ławeczkach czy przeglądając się w szklanej elewacji budynku głównego - czułem się jak w centrum swojego miasta. Widoków na okoliczne góry nie było żadnych. Jedynie bilbordy ze zdjęciami Zugspitze i panoramy z niego pozwalały sobie zobrazować co jest w około.
Plan był taki aby schodzić szlakiem na stronę austriacką w kierunku Wiener-Neustadter-Hutte i dalej trasą nr 821 przez granicę, lecz ze względu na warunki atmosferyczne zdecydowaliśmy się na zjazd kolejką. Trochę czasu zajęło nam ustalenie, która z trzech kolejek zjeżdża najbliżej parkingu gdzie stało moje auto i dowiedzenie się, że jedyna czynna po godzinie 17:00 kolej to ta na drugą stronę góry. Wobec powyższego przemyśleliśmy opcję noclegu na szczycie ale zaporowa cena i strata jednego dnia przemówiły na korzyść skorzystania z wagonika. Też nie było tanio bo 24 euro od osoby, ale przynajmniej rano mogliśmy już wyjechać w stronę dolomitów. Za pośrednictwem pana w recepcji upewniliśmy się, że z austriackiej miejscowości Ehrwald dojedziemy do Grainau i już po chwili podziwialiśmy niezbyt przejrzyste widoki zza okien wagonika. Z dolnej stacji kolejki biegiem dotarliśmy na dworzec kolejowy skąd o 18:20 miał odjeżdżać pociąg. Niestety się nie pojawił więc czekaliśmy na następny - już ostatni, który miał przyjechać za godzinę. Około 19:00 przechodząca nieopodal starsza pani, zainteresowała się dwoma zmęczonymi, przemoczonymi wędrowcami siedzącymi na pustym dworcu i na migi, wskazując przystanek autobusowy wyjaśniła nam, iż obecnie, poza ścisłym sezonem zamiast pociągu kursuje autobus. Dzięki jej uprzejmości ostatnim możliwym transportem pokonaliśmy 20km. dzielących nas od samochodu. Bardzo mnie wtedy zastanawiało jak sobie poradzili turyści, których ostatni raz widzieliśmy na lodowcu. Nie chce mi się wierzyć, że podczas burzy i późną porą zdecydowali się kontynuować wspinaczkę skałą, a to oznaczałoby, że jako jedyni zdobyliśmy szczyt tego dnia. Trochę żałowałem, iż nie udało nam się zejść ze szczytu o własnych siłach, jednak patrząc na to "na sucho" uważam, że nie warto było ryzykować.
Wracając na wczorajsze miejsce noclegu skręciliśmy jeszcze nad jezioro Eibsee położone około 1000m.n.p.m., aby wykąpać się w blasku księżyca. Gdyby nie fakt, że byłem z kolegą uznałbym ten moment za całkiem romantyczny :) Następnego dnia rano byliśmy już w drodze do Włoch skąd czekała nas pełna wrażeń wspinaczka na najwyższy szczyt Dolomitów.

PODSUMOWANIE:
  • Czas trekkingu to 1dzień (24 sierpnia)
  • Cel zdobyty!
  • Jak do tej pory największe przewyższenie jakie pokonaliśmy w ciągu jednego dnia
  • Nasz pierwszy kontakt z via ferratami


Autorzy zdjęć: Dariusz Kajzer, Konrad Ludwikowski