Dzień po zdobyciu swojego pierwszego czterotysięcznika, stałem razem z Darkiem i Wojtkiem w centrum Chamonix - francuskiej miejscowości będącej mekką alpinizmu i wszelakich sportów górskich. Patrzyliśmy jak zahipnotyzowani na widoczny tylko stąd jęzor lodowca Glacier des Bossons oraz na błyszczącą na tle głębokiego błękitu nieba Białą Damę jak nazywają Mont Blanc Francuzi. Wznoszący się na prawie 5 kilometrów wierzchołek był celem, któremu postanowiliśmy poświęcić najbliższych kilka dni, wchodząc nań "drogą królewską"- najpopularniejszym szlakiem przez schroniska Tete Rousse i Gouter.
Po kilku dniach spędzonych na aklimatyzacji we włoskich Alpach, byliśmy bardzo spragnieni wygód w postaci prysznica z ciepłą wodą. Odrzuciliśmy myśl o biwaku na dziko i udaliśmy się na losowo wybrany camping. Jakież było nasze zdziwienie gdy obok miejsca, które zostało nam przydzielone zobaczyliśmy grupę z przewodnikiem, którą wcześniej spotkaliśmy na Gran Paradiso. Oni również szykowali się do stanięcia na najwyższym punkcie w okolicy. Po opłaceniu noclegu (6 euro/os. w namiocie), posiłku i długiej regeneracji pod ciepłą wodą można było się spakować na jutrzejsze wyjście. Podczas tego wieczoru miałem okazję porozmawiać z wspomnianym przewodnikiem naszych sąsiadów, alpinistą Adamem Bieleckim. Dzięki temu nabrałem jakiegoś wyobrażenia o tym czego się spodziewać w drodze na szczyt. Wielu uważa, że Mont Blanc to mało wymagająca góra, na którą można wbiec sprintem i bez specjalnego przygotowania. Jednak najwyższy szczyt Europy mimo tłumów, które go szturmują, to wciąż poważna alpejska góra, a niepewność przed nieznanym nasuwała sporo pytań. Po długich namysłach Wojtek zrezygnował z wspinaczki. Poprzednie dwie noce na wysokości ok. 2700m. n.p.m. porządnie dały mu w kość i nie chciał ryzykować kolejnych noclegów wysoko w górze w swoim letnim śpiworze.
Pod kolej kabinową w Les Houches podjechaliśmy na 15 minut przed jej pierwszym kursem o 7:30. Wyjazd o tej godzinie gwarantuje załapanie się na przesiadkę w Bellevue (1790m. n.p.m.) do kolejki zębatej z St-Gervais-les-Bains o 8:10, którą wyjeżdżamy do końcowej stacji Nid d`Aigle (2386m.).
W tym miejscu kończy się możliwość płacenia za szybkie pokonywanie wysokości i trzeba zdać się na własne nogi. Tutaj zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie i odkryłem, że zapomniałem z auta pożywienia na ten właśnie posiłek oraz dzisiejszą kolację. Na szczęście Darek nie narzekał na niedobór prowiantu i miałem co zjeść. Warto wspomnieć, że zainteresował się nami pracownik górnej stacji kolejki, prawdopodobnie dostrzegłszy nasze plecaki z przytroczonym namiotem i śpiworami. Wypytał dokładnie o to czy i kiedy robiliśmy rezerwację na nocleg w schronisku oraz przestrzegł przed nocowaniem poza nim. Zapewniłem go, że nie zamierzamy tego robić, a widoczny namiot przemilczałem i w końcu dał spokój. Niestety biwakowanie poza schroniskami jest oficjalnie zabronione i ponoć zdarzają się konfiskaty pozostawionych na czas ataku szczytowego namiotów. Niewielu turystów się tym jednak przejmuje, czego efektem są obozowiska namiotowe w pobliżu schronisk. Po śniadaniu chyba jako ostatni z tego transportu wyruszyliśmy w górę do piargowej kotliny. Po drodze mijaliśmy osoby, które zakończyły zdobywanie Białej Pani z sukcesem lub nie. Mieliśmy też okazję poznać wrażenia wracających ze szczytu Polaków, a także porozmawiać z parą, która szła na szczyt bez namiotu z zamiarem przenocowania w schronisku bez wcześniejszej rezerwacji - dodam tylko, że w ciągu następnych dwóch dni nie spotkaliśmy ich więcej. Podobno obsługa nie ma oporów przed wyrzuceniem pod gołe niebo turysty, który liczył na spanie choćby na podłodze jeśli wcześniej nie zarezerwował miejsca. Nas ten problem jednak nie dotyczył i po upolowaniu obiektywem aparatu kilku kozic górskich, które wylegiwały się w pobliżu starego schronu, dotarliśmy ok. 11:30 do małego plateau na skraju lodowca, gdzie usytuowane jest schr. Tete Rousse (3167m. n.p.m.).
Tete Rousse |
Wyżej można zrezygnować z raków, gdyż zaczyna się wspinaczka w 900-metrowej ścianie. Nie jest to przyjemny moment. Duże ryzyko strącania kamieni przez obecnych wyżej alpinistów sprawia, że kask na głowie jest w tym miejscu obowiązkowy. Ta wspinaczka pionową skałą z ciężkimi plecakami wyczerpała totalnie moje zapasy energii. Miałem wrażenie, że jeszcze nigdy nie byłem tak zmęczony. Ostatnie metry ubezpieczone są stalowymi linami i po około 4 godzinach od minięcia poprzedniego schroniska dotarliśmy do Aiguille du Gouter (3817m. n.p.m.). Nad schroniskiem na lodowcu rozbiliśmy nasz namiot wśród wielu innych i zjedliśmy ugotowany samodzielnie obiadek.
Aiguille du Gouter |
Przeł. Col du Dome (4240m.) i schr.Vallot |
Grań Les Bosses |
Również my mieliśmy dylemat czy ryzykować spacer wąską ścieżką przy tak silnych podmuchach. Nie mogłem sobie wyobrazić porażki będąc tak blisko celu.
Wbijając czekan głęboko w śnieg przy każdym kroku parłem do góry, a za mną Dariusz. W pewnej chwili wiatr zmusił nas do położenia się na śniegu aby nie spaść w przepaść. Idąc granią na czworaka, a czasami chowając się przed podmuchami wiatru za jej stromym zboczem poniżej krawędzi, w końcu osiągnęliśmy szczyt Mont Blanc. Ukrywając twarze przed śnieżną zamiecią nawet nie zauważyliśmy jak przeszliśmy główny wierzchołek na druga stronę. Zegarek wskazywał 10:03. Mimo, iż w trakcie drogi na górę szło przed nami wiele osób, na szczycie byliśmy tylko we dwójkę. Ci, którzy zdołali osiągnąć upragniony cel zdążyli już zejść, a część zawróciła. Po paru minutach doszły do nas trzy osoby od strony Aiguille du Midi. Złożyliśmy sobie gratulacje i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia.
W pewnym momencie na myśl o tym, że po drodze miałem chwile słabości, popłakałem się ze złości. Dobrze, że miałem okulary i nikt nie widział :)
Stojąc na Dachu Europy, w najwyższym punkcie Alp i zarazem najwyższej górze w tej części ziemi, wszystko ze mnie spłynęło. Cały trud mozolnej wspinaczki poszedł w niepamięć. Czułem, że było warto. Satysfakcja ze zdobycia szczytu jest tak ogromna, że nie da się jej porównać z niczym innym. Decyzję o powrocie podjęliśmy po wielu minutach pobytu na górze. Odniosłem wrażenie, że wiatr wiał z każdą chwilą słabiej, tak jakby już mu nie zależało, bo go pokonaliśmy. Weszliśmy tutaj mimo, iż nie chciał do tego dopuścić. Schodząc mijaliśmy podchodzące osoby. Na szczytowym odcinku grani Bosses nie da się uniknąć mijania z innymi zespołami. Ostrożność jest wskazana, bo wszyscy są zmęczeni, a zagrożenie realne.
Idąc w dół podziwialiśmy widoki, czego nie mogliśmy robić ze szczytu z powodu sporego zachmurzenia. Na przełęczy Col du Dome rozwiązaliśmy się z uwagi na małe zagrożenie ze strony szczelin. Tego dnia mijaliśmy nawet osoby idące w górę w pojedynkę. Do namiotu dotarliśmy po 13:00, a więc w 8 godzin po rozpoczęciu ataku szczytowego. Cel osiągnęliśmy po 5 godzinach wliczając odpoczynek w Vallocie, a więc nie był to wynik tak tragiczny jak nam się wydawało. Gdy każdy stawiany krok wymagał nadludzkiej siły, mieliśmy odczucie, że wleczemy się jak za przeproszeniem stare baby. Chyba można to wytłumaczyć tym , że na wysokości ponad 4,5 tyś. m. n.p.m., ilość cząsteczek tlenu w oddechu jest mniejsza o ok. 45% w stosunku do tej jaka jest na poziomie morza. Tego dnia nie mieliśmy siły wracać do samochodu. Spędziliśmy kolejną noc na wysokości ponad 3800m. Wieczorem dzieliliśmy się wrażeniami z minionego dnia z innymi amatorami górskich wędrówek. Mieliśmy też czas by przyjrzeć się budowie nowego schroniska..
Na tle Aig.de Bionnassay (4052m.) |
Masyw Mont Blanc widziany z Aiguille du Midi (na lewo główny wierzchołek, po prawej grań Gouter) |
Baza namiotowa na grani Aiguille du Gouter |
Schron Vallot (4362m. n.p.m.) widziany od strony Aiguille du Midi |
Chamonix z drogi do Tete Rousse |
PODSUMOWANIE:
- Czas trekkingu to 3 dni (11-13 sierpnia)
- Cel zdobyty!
- Podczas tej wyprawy obaj osiągnęliśmy rekord wysokości - 4810m. n.p.m. oraz
- spędziliśmy 2 noce w najwyżej jak dotąd założonym obozie - ok. 3820m. n.p.m.
Autorzy zdjęć: Dariusz Kajzer, Konrad Ludwikowski, Wojciech Tomiczek