niedziela, 14 sierpnia 2011

Mont Blanc (4810m. n.p.m.)

GPSies - Mont BlancDROGA NA EUROPEJSKI SZCZYT MARZEŃ
Dzień po zdobyciu swojego pierwszego czterotysięcznika, stałem razem z Darkiem i Wojtkiem w centrum Chamonix - francuskiej miejscowości będącej mekką alpinizmu i wszelakich sportów górskich. Patrzyliśmy jak zahipnotyzowani na widoczny tylko stąd jęzor lodowca Glacier des Bossons oraz na błyszczącą na tle głębokiego błękitu nieba Białą Damę jak nazywają Mont Blanc Francuzi. Wznoszący się na prawie 5 kilometrów wierzchołek był celem, któremu postanowiliśmy  poświęcić najbliższych kilka dni, wchodząc nań "drogą królewską"- najpopularniejszym szlakiem przez schroniska Tete Rousse i Gouter.
Po kilku dniach spędzonych na aklimatyzacji we włoskich Alpach, byliśmy bardzo spragnieni wygód w postaci prysznica z ciepłą wodą. Odrzuciliśmy myśl o biwaku na dziko i udaliśmy się na losowo wybrany camping. Jakież było nasze zdziwienie gdy obok miejsca, które zostało nam przydzielone zobaczyliśmy grupę z przewodnikiem, którą wcześniej spotkaliśmy na Gran Paradiso. Oni również szykowali się do stanięcia na najwyższym punkcie w okolicy. Po opłaceniu noclegu (6 euro/os. w namiocie), posiłku i długiej regeneracji pod ciepłą wodą można było się spakować na jutrzejsze wyjście. Podczas tego wieczoru miałem okazję porozmawiać z wspomnianym przewodnikiem naszych sąsiadów, alpinistą Adamem Bieleckim. Dzięki temu nabrałem jakiegoś wyobrażenia o tym czego się spodziewać w drodze na szczyt. Wielu uważa, że Mont Blanc to mało wymagająca góra, na którą można wbiec sprintem i bez specjalnego przygotowania. Jednak najwyższy szczyt Europy mimo tłumów, które go szturmują, to wciąż poważna alpejska góra, a niepewność przed nieznanym nasuwała sporo pytań. Po długich namysłach Wojtek zrezygnował z wspinaczki. Poprzednie dwie noce na wysokości ok. 2700m. n.p.m. porządnie dały mu w kość i nie chciał ryzykować kolejnych noclegów wysoko w górze w swoim letnim śpiworze.
Pod kolej kabinową w Les Houches podjechaliśmy na 15 minut przed jej pierwszym kursem o 7:30. Wyjazd o tej godzinie gwarantuje załapanie się na przesiadkę w Bellevue (1790m. n.p.m.) do kolejki zębatej z St-Gervais-les-Bains o 8:10, którą wyjeżdżamy do końcowej stacji Nid d`Aigle (2386m.).
W tym miejscu kończy się możliwość płacenia za szybkie pokonywanie wysokości i trzeba zdać się na własne nogi. Tutaj zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie i odkryłem, że zapomniałem z auta pożywienia na ten właśnie posiłek oraz dzisiejszą kolację. Na szczęście Darek nie narzekał na niedobór prowiantu i miałem co zjeść. Warto wspomnieć, że zainteresował się nami pracownik górnej stacji kolejki, prawdopodobnie dostrzegłszy nasze plecaki z przytroczonym namiotem i śpiworami. Wypytał dokładnie o to czy i kiedy robiliśmy rezerwację na nocleg w schronisku oraz przestrzegł przed nocowaniem poza nim. Zapewniłem go, że nie zamierzamy tego robić, a widoczny namiot przemilczałem i w końcu dał spokój. Niestety biwakowanie poza schroniskami jest oficjalnie zabronione i ponoć zdarzają się konfiskaty pozostawionych na czas ataku szczytowego namiotów. Niewielu turystów się tym jednak przejmuje, czego efektem są obozowiska namiotowe w pobliżu schronisk. Po śniadaniu chyba jako ostatni z tego transportu wyruszyliśmy w górę do piargowej kotliny. Po drodze mijaliśmy osoby, które zakończyły zdobywanie Białej Pani z sukcesem lub nie. Mieliśmy też okazję poznać wrażenia wracających ze szczytu Polaków, a także porozmawiać z parą, która szła na szczyt bez namiotu z zamiarem przenocowania w schronisku bez wcześniejszej rezerwacji - dodam tylko, że w ciągu następnych dwóch dni nie spotkaliśmy ich więcej. Podobno obsługa nie ma oporów przed wyrzuceniem pod gołe niebo turysty, który liczył na spanie choćby na podłodze jeśli wcześniej nie zarezerwował miejsca. Nas ten problem jednak nie dotyczył i po upolowaniu obiektywem aparatu kilku kozic górskich, które wylegiwały się w pobliżu starego schronu, dotarliśmy ok. 11:30 do małego plateau na skraju lodowca, gdzie usytuowane jest schr. Tete Rousse (3167m. n.p.m.).
Tete Rousse
W tym miejscu należy dobrze przemyśleć dalszy plan działania bowiem przed sobą mamy szczycący się niechlubną sławą kuluar podejściowy pod Aiguille du Gouter (Grand Culuoir zwany Rolling Stones). Trawersowanie żlebu o świcie nie sprawia większych problemów, jednak gdy tylko docierają do niego pierwsze promienie słońca, z góry odłamują się i spadają kamienie, które co roku ranią wspinających się śmiałków często ze skutkiem śmiertelnym. Ostatni wypadek miał ponoć miejsce poprzedniego dnia o czym opowiadał nam mijany turysta. Mimo pory w pełni słonecznej postanowiliśmy jednak pokonać feralne miejsce i iść w górę zyskując tym samym jeden dzień. Zrezygnowaliśmy z wizyty w Tete Rousse i przeszliśmy lodowiec na wprost w stronę grani Gouter. Kilkudziesięciometrowe trawersowanie kuluaru dostarcza sporych emocji i miejsce to pokonaliśmy biegiem na podwyższonym poziomie adrenaliny. Na swoją kolej czekaliśmy kilkanaście minut do momentu aż spadanie odłamków skalnych na chwilę ustanie. Na naszych oczach omal nie doszło do tragedii gdy kamienna lawina ruszyła w momencie gdy trzyosobowa grupa przed nami była w połowie przejścia.

Wyżej można zrezygnować z raków, gdyż zaczyna się wspinaczka w 900-metrowej ścianie. Nie jest to przyjemny moment. Duże ryzyko strącania kamieni przez obecnych wyżej alpinistów sprawia, że kask na głowie jest w tym miejscu obowiązkowy. Ta wspinaczka pionową skałą z ciężkimi plecakami wyczerpała totalnie moje zapasy energii. Miałem wrażenie, że jeszcze nigdy nie byłem tak zmęczony. Ostatnie metry ubezpieczone są stalowymi linami i po około 4 godzinach od minięcia poprzedniego schroniska dotarliśmy do Aiguille du Gouter (3817m. n.p.m.). Nad schroniskiem na lodowcu rozbiliśmy nasz namiot wśród wielu innych i zjedliśmy ugotowany samodzielnie obiadek.
Aiguille du Gouter

Przeł. Col du Dome (4240m.) i schr.Vallot 
Myśleliśmy, że piękny zachód słońca jest ukoronowaniem naszych trudów, ale trzeba było się jeszcze pomęczyć przy okopywaniu namiotu z powodu silnego wiatru, który się rozpętał. Noc była bardzo zimna. Alarm w telefonie obudził nas o 1:00 - godzina optymalna na wyruszenie w kierunku szczytu aby zdążyć zejść na dół przed zmrokiem. Utrzymujący się wiatr chyba skutecznie zatrzymał wszystkich w śpiworach, gdyż nie dostrzegłem ani jednej zapalonej czołówki na zewnątrz. Po godzinie to samo i ostatecznie wstaliśmy o 4:00 kiedy na "polu namiotowym" był już spory ruch. Oporządzenie się zajęło nam godzinę i ok 5:00 wyruszyliśmy chyba jako ostatni zazdroszcząc tym, których czołówki świeciły wysoko w górze lodowca. Mimo trudów poprzedniego dnia tempo marszu mieliśmy znośne ale nie udało nam się nikogo dogonić. Poczucie, że jestem na szarym końcu nie wiedzieć czemu nie dawało mi spokoju. Zazwyczaj ze szczytu obserwuję tych, którzy wstali później ode mnie. Po około 2-óch godzinach w schronie Vallot (4362m. n.p.m) ogrzewałem nad palnikiem zmarznięte stopy. Warunki takie jak się spodziewaliśmy - ścisk, smród potu i śmieci. W środku kolejną już noc spędzała kilkunastoosobowa grupa Polaków co niestety nie jest powodem do narodowej dumy. Należy pamiętać, że jest to miejsce służące do awaryjnego noclegu, a nie regularnego biwaku. Ogrzanie się i nabranie sił zajęło nam kilkadziesiąt minut i mogliśmy ruszać dalej. Dalszą drogę szybko zwężającą się i coraz bardziej stromą granią wspominam jako bardzo męczącą.
Grań Les Bosses
Wrażenie największego dotychczas zmęczenia ze ściany Gouter zastąpiłem przekonaniem, że oto dziś jest największy wysiłek jakiego się podejmuję. Szło się bardzo ciężko. Co parę kroków robiłem przerwy, podczas których starałem się nawdychać jak najwięcej rozrzedzonego powietrza. Darek szedł na linie za mną i zastanawiałem się czy moje tempo mu odpowiada. Nawet gdyby chciał iść szybciej nie dałbym rady. Był moment, że pomyślałem, iż mam dość, że ta gra nie jest warta świeczki. Po głowie chodziły mi słowa kolegi z pracy, który pytał po co ja to robię, czy nie lepiej posiedzieć przy grillu zamiast leźć na jakiś szczyt aby zaraz z niego zejść. Grań szczytowa wydawała się nie mieć końca. Wiatr znowu się wzmógł, ludzie przed nami zawracali dosłownie na finiszu grani Les Bosses doprowadzającej na wierzchołek.

Również my mieliśmy dylemat czy ryzykować spacer wąską ścieżką przy tak silnych podmuchach. Nie mogłem sobie wyobrazić porażki będąc tak blisko celu.
Wbijając czekan głęboko w śnieg przy każdym kroku parłem do góry, a za mną Dariusz. W pewnej chwili wiatr zmusił nas do położenia się na śniegu aby nie spaść w przepaść. Idąc granią na czworaka,  a czasami chowając się przed podmuchami wiatru za jej stromym zboczem poniżej krawędzi, w końcu osiągnęliśmy szczyt Mont Blanc. Ukrywając twarze przed śnieżną zamiecią nawet nie zauważyliśmy jak przeszliśmy główny wierzchołek na druga stronę. Zegarek wskazywał 10:03. Mimo, iż w trakcie drogi na górę szło przed nami wiele osób, na szczycie byliśmy tylko we dwójkę. Ci, którzy zdołali osiągnąć upragniony cel zdążyli już zejść, a część zawróciła. Po paru minutach doszły do nas trzy osoby od strony Aiguille du Midi. Złożyliśmy sobie gratulacje i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia.

W pewnym momencie na myśl o tym, że po drodze miałem chwile słabości, popłakałem się ze złości. Dobrze, że miałem okulary i nikt nie widział :)
Stojąc na Dachu Europy, w najwyższym punkcie Alp i zarazem najwyższej górze w tej części ziemi, wszystko ze mnie spłynęło. Cały trud mozolnej wspinaczki poszedł w niepamięć. Czułem, że było warto. Satysfakcja ze zdobycia szczytu jest tak ogromna, że nie da się jej porównać z niczym innym. Decyzję o powrocie podjęliśmy po wielu minutach pobytu na górze. Odniosłem wrażenie, że wiatr wiał z każdą chwilą słabiej, tak jakby już mu nie zależało, bo go pokonaliśmy. Weszliśmy tutaj mimo, iż nie chciał do tego dopuścić. Schodząc mijaliśmy podchodzące osoby. Na szczytowym odcinku grani Bosses nie da się uniknąć mijania z innymi zespołami. Ostrożność jest wskazana, bo wszyscy są zmęczeni, a zagrożenie realne.

Idąc w dół podziwialiśmy widoki, czego nie mogliśmy robić ze szczytu z powodu sporego zachmurzenia. Na przełęczy Col du Dome rozwiązaliśmy się z uwagi na małe zagrożenie ze strony szczelin. Tego dnia mijaliśmy nawet osoby idące w górę w pojedynkę. Do namiotu dotarliśmy po 13:00, a więc w 8 godzin po rozpoczęciu ataku szczytowego. Cel osiągnęliśmy po 5 godzinach wliczając odpoczynek w Vallocie, a więc nie był to wynik tak tragiczny jak nam się wydawało. Gdy każdy stawiany krok wymagał nadludzkiej siły, mieliśmy odczucie, że wleczemy się jak za przeproszeniem stare baby. Chyba można to wytłumaczyć tym , że na wysokości ponad 4,5 tyś. m. n.p.m., ilość cząsteczek tlenu w oddechu jest mniejsza o ok. 45% w stosunku do tej jaka jest na poziomie morza. Tego dnia nie mieliśmy siły wracać do samochodu. Spędziliśmy kolejną noc na wysokości ponad 3800m. Wieczorem dzieliliśmy się wrażeniami z minionego dnia z innymi amatorami górskich wędrówek. Mieliśmy też czas by przyjrzeć się budowie nowego schroniska..
Na tle Aig.de Bionnassay (4052m.)
Oczywiście spotkaliśmy tutaj znajomych z campingu, którzy poprzednią noc spędzili w okolicy Tete Rousse i przekraczając Grand Culuoir wcześnie rano uniknęli ryzyka uderzenia przez spadające kamienie. Dzięki temu, że w dalszą drogę w dół wyruszyliśmy zaraz o świcie tym razem i my mogliśmy spokojnie przejść niebezpieczne miejsce. Po 5 godzinach od opuszczenia wierzchołka Aiguille du Gouter byliśmy przy samochodzie. Na wagonik kolejki zębatej zdążyliśmy dosłownie w ostatniej sekundzie przed odjazdem. W drodze na pole namiotowe zakupiliśmy kilka butelek miejscowego browaru aby uzupełnić braki wody w organizmie i aby mieć czym świętować. Nigdy jeszcze nie piłem piwa w tak cudownej scenerii. Bardzo ucieszyła nas informacja, że Wojtek podczas 3 dni naszej nieobecności nie próżnował i zwiedził większość okolicznych szczytów w tym Aiguille du Midi, skąd zrobił przepiękne zdjęcia na masyw Mont Blanc. Mogliśmy dzięki temu zobaczyć z innej perspektywy grań, którą dopiero co przemierzyliśmy. Poniżej galeria jego zdjęć.
Masyw Mont Blanc widziany z Aiguille du Midi (na lewo główny wierzchołek, po prawej grań Gouter)
Baza namiotowa na grani Aiguille du Gouter

Schron Vallot (4362m. n.p.m.) widziany od strony Aiguille du Midi
Przed powrotem do Polski zdążyliśmy jeszcze powłóczyć się po pięknej miejscowości jaką jest Chamonix i kupić upominki dla bliskich. Przed nami było prawie półtora tyś. kilometrów autostrad.
Chamonix z drogi do Tete Rousse


PODSUMOWANIE:

  • Czas trekkingu to 3 dni (11-13 sierpnia)
  • Cel zdobyty!
  • Podczas tej wyprawy obaj osiągnęliśmy rekord wysokości - 4810m. n.p.m. oraz
  • spędziliśmy 2 noce w najwyżej jak dotąd założonym obozie - ok. 3820m. n.p.m.



Autorzy zdjęć: Dariusz Kajzer, Konrad Ludwikowski, Wojciech Tomiczek