KRÓLEWSKA GÓRA
Szpiczasty wierzchołek najwyższego szczytu Austrii kusił mnie już podczas pierwszej wyprawy w rejon Wysokich Taurów. Spośród trzytysięczników, których wiele w austriackich Alpach, wyróżnia się sylwetką i wysokością - prawdziwie królewska to góra! Stojąc na niższym Grossvenedigerze i widząc wystający sponad chmur czubek Grossglocknera, wiedziałem, że niebawem na nim stanę.
Lipcowy urlop wydał się idealną ku temu okazją. Nie znalazłszy żadnego (poza Darkiem oczywiście) kompana wyprawy, który wyraziłby chęć partycypowania w kosztach podróży, ogłosiłem fakt posiadania wolnych miejsc w samochodzie na portalu społecznościowym ( facetube albo youbook - jakoś tak).
Pomysł okazał się trafny gdyż na 2tyg. przed wyjazdem chęć wyjazdu potwierdziły Ewa i Ania. Poprzez wymianę maili i fotek poznaliśmy się pod kątem górskiego doświadczenia i umówiliśmy na wyprawę. Poinformowałem Darka, że nie jedziemy sami, choć kusząca wydawała się perspektywa zrobienia mu niespodzianki. Pierwszy raz podaliśmy sobie wszyscy ręce dopiero przy samochodzie.
Wyjechawszy z Bielska-Białej wcześnie rano, dojechaliśmy na miejsce, czyli do Kals am Grossglockner w godzinach popołudniowych. Parking położony jest na wysokości 1500m. n.p.m. i w bezchmurną pogodę widać z niego szczyt. Nam jednak nie było dane zobaczyć zakrytego mgłą Wielkiego Dzwonnika, jak brzmi dosłowne tłumaczenie tej najwyższej góry Wschodnich Alp. 3-godzinna droga do schroniska Studlhutte (2802m. n.p.m.) była dla mnie prawdziwą mordęgą. Winny był temu ciężki plecak, jak również bardzo szybkie tempo narzucone przez płeć piękną. Dziewczyny pokazywały na co je stać! Aby dotrzymać im kroku szedłem na pełen gwizdek. W niewielkiej odległości od schroniska znaleźliśmy (chyba zwyczajowe) miejsce na rozbicie namiotów. Jak to z reguły bywa nasze obozowisko było jedynym.
Postawienie namiotów nie było łatwe z powodu hulającego wiatru. Z powodu wiatru zresztą miała miejsce zabawna sytuacja w drodze do schroniska. Otóż w 1/3 trasy, przy Lucknerhutte (2241m. n.p.m.), mieliśmy okazję ulżyć własnym plecom wkładając plecaki do kolejki linowej przewożącej produkty z/do położonego wyżej schroniska. Aby zaoszczędzić 4 euro przepakowaliśmy jeden plecak do pozostałych trzech. Zapakowaliśmy je do wagonika i zadzwoniliśmy na górę z informacją o pozostawionym depozycie. Rozmowa z obsługą zwaliła nas z nóg: "bagaże dotrą najwcześniej następnego dnia gdy wiatr ustanie". Musieliśmy się na nowo spakować i jednak wnieść łącznie blisko 100 kg. na górę.
Rano, zanim wstało słońce aura nie była zachwycająca. Padający przez noc deszcz nie przestał padać - choć przynajmniej nie był już tak intensywny, a gęste chmury wisiały nisko nad głowami. Nie spiesząc się zbytnio, zebraliśmy się mimo to do wyjścia i w efekcie byliśmy jednymi z ostatnich w sznureczku czołówek wkraczających na lodowiec. Na szczęście z każdym krokiem robiło się jaśniej, ciemne chmurzyska się rozrzedzały, aż w końcu zakryty pozostał tylko wierzchołek Glocka.
Droga do najwyżej położonego w Austrii schroniska Erzherzog-Johann-Hutte (3451m. n.p.m.) wiedzie początkowo lodowcem, a pod koniec oblodzoną i stromą skalną granią.
We wspinaczce pomagają zamontowane poręczówki. Przerwa na herbatę na tarasie schroniska pozwala rozkoszować się cudnymi widokami. Dalsza wędrówka wyprowadza na kolejny lodowiec. Początkowo płaski, szybko przechodzi w prawie pionową ścianę wyprowadzającą na wąską grań Klaineglocknera (3770m. n.p.m.). Na tym odcinku wyprzedziliśmy z Darkiem kilka zespołów i oddaliliśmy się nieco od dziewczyn, które szły na oddzielnej linie. W bezpiecznym poruszaniu się po grani pomagają pręty wbite w skałę, o które można owinąć linę w celu asekuracji.
Kłopotliwa do przejścia jest przełęcz Glocknerscharte odzdzielająca dwa wierzchołki. Głównie z powodu jej przepaścistości, aczkolwiek najwięcej problemu stwarzają tu ludzie. Jest mało miejsca, a mijają się ekipy wchodzące na szczyt i z niego schodzące. Po pokonaniu tego miejsca pozostaje wspiąć się na górę po nachyleniu wycenionym na wspinaczkowe II.
Ogromna ekspozycja, wspinaczka w rakach po skale, kłopoty w mijaniu się z innymi... to wszystko, gdy człowiek stanie już na górze, przestaje być problemem. O to, że trzeba pokonać te trudności schodząc w dół w tym momencie się nie myśli. Jedyną myślą zalegającą w głowie jest radość ze zdobycia szczytu. Później przychodzi czas na robienie zdjęć, odgadywanie widocznych pasm górskich i wierzchołków. Pogoda zrobiła się wymarzona. Bezchmurne niebo zachęcało do długiego przebywania na szczycie tym bardziej, że byliśmy tam tylko w czwórkę - ja, Darek i para Włochów, którzy wspięli się trudniejszą granią Studlgrat.
W końcu przyszedł czas powrotu. Teoretycznie powinniśmy schodzić w komfortowych warunkach gdyż wszyscy zeszli gdy my wchodziliśmy. Okazało się jednak, że przed przełęczą kotłuje się 8 osób.
Czteroosobowa grupa na przodzie miała duży problem z przejściem tego miejsca. Staliśmy tam dobre 30 min. Jednak na grani Klaineglocknera wcale nie poszło sprawniej. Po mijających kolejnych dziesiątkach minut cierpliwość się skończyła. Wyprzedziliśmy 8 osób zapierając się zębami raków o gładką, stromą ścianę opadającą stromo w kilkusetmetrową przepaść. Po raz kolejny miałem poczucie, że największa trudność tej góry wynika z zatłoczonego szlaku. Bo co by było gdyby z powodu nieudolności 4 osób kilkanaście innych utknęło na grani w momencie załamania pogody? Po ryzykownym wyprzedzaniu, a potem męczącym brodzeniu w mokrym już śniegu na lodowcu, mogliśmy sobie po chwili gratulować sukcesu na tarasie Erzherzog-Johann-Hutte.
Powrotna droga skałami w dół była łatwiejsza niż rano bo bez lodu pod nogami. Przy namiotach zameldowaliśmy się po 8 godzinach od wyjścia. Pierwszą godzinę spędziłem na opalaniu się i gotowaniu obiadu. Potem wznośiliśmy toast za osiągnięty cel zimnymi browarami kupionymi w schronisku. Trzecia godzina to już nerwowe wypatrywanie naszych dziewczyn. Mijały nas gdy staliśmy w korku przy przełęczy więc powinny być niedaleko za nami. Gdy już byliśmy zdecydowani na marsz w kierunku lodowca wreszcie pojawiły się na horyzoncie. Ich 3godzinne opóźnienie wynikało z... zablokowania trasy przez "alpinistów", z którymi i my się kłopotaliśmy. Dziewczyny miały na tyle rozsądku by ich nie wyprzedzać. W tym temacie dodam jeszcze, że owi "alpiniści" doszli pod schronisko po kolejnych 3 godzinach. Ucieszyłem się słysząc, że Ewa jednak zmieniła zdanie co do powrotu tego samego dnia do samochodu. Wielogodzinny marsz czuć było w mięśniach i z przyjemnością spędziliśmy następną nockę przy Studlhutte.
Mniej pozytywna była informacja, że ze szczytu spadł Ewie aparat fotograficzny. To największa strata tego wyjazdu. Z praktycznych informacji dotyczących tego miejsca warto polecić kupno zupy w schr. Dają ogromną porcję, o czym przekonały się dziewczyny zamawiając dwa talerze i w efekcie oddając jeden nam, facetom. Najedzeni udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do namiotów.
I wszystko byłoby normalnie gdyby nie pomysł Darka i Anki. Postanowili przed snem pójść na zachód słońca na pobliski szczyt - Fanotkogel (2905m. n.p.m.). Mimo zdania, że to poroniony pomysł poszedłem z nimi bojąc się, że mógłbym później żałować straconych widoków. I była to b. dobra decyzja! Wspinaczka okazała się mało forsowna, a widoki z wierzchołka na Grossglocknera...wow!
Kolejna noc była spokojniejsza od poprzedniej. Nie wiało i było cieplej. Wstaliśmy po 6:00 i opuściliśmy to piękne miejsce. Jednak bez żalu bo jeszcze tego samego dnia czekała nas wspinaczka w Dolomitach! Niezwykle inspirujący był widok wstecz podczas drogi na parking. Do samego końca widać było króla Wysokich Taurów!
PODSUMOWANIE:
Autorzy zdjęć: Anna Gogółka, Dariusz Kajzer, Konrad Ludwikowski
Szpiczasty wierzchołek najwyższego szczytu Austrii kusił mnie już podczas pierwszej wyprawy w rejon Wysokich Taurów. Spośród trzytysięczników, których wiele w austriackich Alpach, wyróżnia się sylwetką i wysokością - prawdziwie królewska to góra! Stojąc na niższym Grossvenedigerze i widząc wystający sponad chmur czubek Grossglocknera, wiedziałem, że niebawem na nim stanę.
Lipcowy urlop wydał się idealną ku temu okazją. Nie znalazłszy żadnego (poza Darkiem oczywiście) kompana wyprawy, który wyraziłby chęć partycypowania w kosztach podróży, ogłosiłem fakt posiadania wolnych miejsc w samochodzie na portalu społecznościowym ( facetube albo youbook - jakoś tak).
Pomysł okazał się trafny gdyż na 2tyg. przed wyjazdem chęć wyjazdu potwierdziły Ewa i Ania. Poprzez wymianę maili i fotek poznaliśmy się pod kątem górskiego doświadczenia i umówiliśmy na wyprawę. Poinformowałem Darka, że nie jedziemy sami, choć kusząca wydawała się perspektywa zrobienia mu niespodzianki. Pierwszy raz podaliśmy sobie wszyscy ręce dopiero przy samochodzie.
Wyjechawszy z Bielska-Białej wcześnie rano, dojechaliśmy na miejsce, czyli do Kals am Grossglockner w godzinach popołudniowych. Parking położony jest na wysokości 1500m. n.p.m. i w bezchmurną pogodę widać z niego szczyt. Nam jednak nie było dane zobaczyć zakrytego mgłą Wielkiego Dzwonnika, jak brzmi dosłowne tłumaczenie tej najwyższej góry Wschodnich Alp. 3-godzinna droga do schroniska Studlhutte (2802m. n.p.m.) była dla mnie prawdziwą mordęgą. Winny był temu ciężki plecak, jak również bardzo szybkie tempo narzucone przez płeć piękną. Dziewczyny pokazywały na co je stać! Aby dotrzymać im kroku szedłem na pełen gwizdek. W niewielkiej odległości od schroniska znaleźliśmy (chyba zwyczajowe) miejsce na rozbicie namiotów. Jak to z reguły bywa nasze obozowisko było jedynym.
Postawienie namiotów nie było łatwe z powodu hulającego wiatru. Z powodu wiatru zresztą miała miejsce zabawna sytuacja w drodze do schroniska. Otóż w 1/3 trasy, przy Lucknerhutte (2241m. n.p.m.), mieliśmy okazję ulżyć własnym plecom wkładając plecaki do kolejki linowej przewożącej produkty z/do położonego wyżej schroniska. Aby zaoszczędzić 4 euro przepakowaliśmy jeden plecak do pozostałych trzech. Zapakowaliśmy je do wagonika i zadzwoniliśmy na górę z informacją o pozostawionym depozycie. Rozmowa z obsługą zwaliła nas z nóg: "bagaże dotrą najwcześniej następnego dnia gdy wiatr ustanie". Musieliśmy się na nowo spakować i jednak wnieść łącznie blisko 100 kg. na górę.
Rano, zanim wstało słońce aura nie była zachwycająca. Padający przez noc deszcz nie przestał padać - choć przynajmniej nie był już tak intensywny, a gęste chmury wisiały nisko nad głowami. Nie spiesząc się zbytnio, zebraliśmy się mimo to do wyjścia i w efekcie byliśmy jednymi z ostatnich w sznureczku czołówek wkraczających na lodowiec. Na szczęście z każdym krokiem robiło się jaśniej, ciemne chmurzyska się rozrzedzały, aż w końcu zakryty pozostał tylko wierzchołek Glocka.
Droga do najwyżej położonego w Austrii schroniska Erzherzog-Johann-Hutte (3451m. n.p.m.) wiedzie początkowo lodowcem, a pod koniec oblodzoną i stromą skalną granią.
We wspinaczce pomagają zamontowane poręczówki. Przerwa na herbatę na tarasie schroniska pozwala rozkoszować się cudnymi widokami. Dalsza wędrówka wyprowadza na kolejny lodowiec. Początkowo płaski, szybko przechodzi w prawie pionową ścianę wyprowadzającą na wąską grań Klaineglocknera (3770m. n.p.m.). Na tym odcinku wyprzedziliśmy z Darkiem kilka zespołów i oddaliliśmy się nieco od dziewczyn, które szły na oddzielnej linie. W bezpiecznym poruszaniu się po grani pomagają pręty wbite w skałę, o które można owinąć linę w celu asekuracji.
Kłopotliwa do przejścia jest przełęcz Glocknerscharte odzdzielająca dwa wierzchołki. Głównie z powodu jej przepaścistości, aczkolwiek najwięcej problemu stwarzają tu ludzie. Jest mało miejsca, a mijają się ekipy wchodzące na szczyt i z niego schodzące. Po pokonaniu tego miejsca pozostaje wspiąć się na górę po nachyleniu wycenionym na wspinaczkowe II.
Ogromna ekspozycja, wspinaczka w rakach po skale, kłopoty w mijaniu się z innymi... to wszystko, gdy człowiek stanie już na górze, przestaje być problemem. O to, że trzeba pokonać te trudności schodząc w dół w tym momencie się nie myśli. Jedyną myślą zalegającą w głowie jest radość ze zdobycia szczytu. Później przychodzi czas na robienie zdjęć, odgadywanie widocznych pasm górskich i wierzchołków. Pogoda zrobiła się wymarzona. Bezchmurne niebo zachęcało do długiego przebywania na szczycie tym bardziej, że byliśmy tam tylko w czwórkę - ja, Darek i para Włochów, którzy wspięli się trudniejszą granią Studlgrat.
W końcu przyszedł czas powrotu. Teoretycznie powinniśmy schodzić w komfortowych warunkach gdyż wszyscy zeszli gdy my wchodziliśmy. Okazało się jednak, że przed przełęczą kotłuje się 8 osób.
Czteroosobowa grupa na przodzie miała duży problem z przejściem tego miejsca. Staliśmy tam dobre 30 min. Jednak na grani Klaineglocknera wcale nie poszło sprawniej. Po mijających kolejnych dziesiątkach minut cierpliwość się skończyła. Wyprzedziliśmy 8 osób zapierając się zębami raków o gładką, stromą ścianę opadającą stromo w kilkusetmetrową przepaść. Po raz kolejny miałem poczucie, że największa trudność tej góry wynika z zatłoczonego szlaku. Bo co by było gdyby z powodu nieudolności 4 osób kilkanaście innych utknęło na grani w momencie załamania pogody? Po ryzykownym wyprzedzaniu, a potem męczącym brodzeniu w mokrym już śniegu na lodowcu, mogliśmy sobie po chwili gratulować sukcesu na tarasie Erzherzog-Johann-Hutte.
Powrotna droga skałami w dół była łatwiejsza niż rano bo bez lodu pod nogami. Przy namiotach zameldowaliśmy się po 8 godzinach od wyjścia. Pierwszą godzinę spędziłem na opalaniu się i gotowaniu obiadu. Potem wznośiliśmy toast za osiągnięty cel zimnymi browarami kupionymi w schronisku. Trzecia godzina to już nerwowe wypatrywanie naszych dziewczyn. Mijały nas gdy staliśmy w korku przy przełęczy więc powinny być niedaleko za nami. Gdy już byliśmy zdecydowani na marsz w kierunku lodowca wreszcie pojawiły się na horyzoncie. Ich 3godzinne opóźnienie wynikało z... zablokowania trasy przez "alpinistów", z którymi i my się kłopotaliśmy. Dziewczyny miały na tyle rozsądku by ich nie wyprzedzać. W tym temacie dodam jeszcze, że owi "alpiniści" doszli pod schronisko po kolejnych 3 godzinach. Ucieszyłem się słysząc, że Ewa jednak zmieniła zdanie co do powrotu tego samego dnia do samochodu. Wielogodzinny marsz czuć było w mięśniach i z przyjemnością spędziliśmy następną nockę przy Studlhutte.
I wszystko byłoby normalnie gdyby nie pomysł Darka i Anki. Postanowili przed snem pójść na zachód słońca na pobliski szczyt - Fanotkogel (2905m. n.p.m.). Mimo zdania, że to poroniony pomysł poszedłem z nimi bojąc się, że mógłbym później żałować straconych widoków. I była to b. dobra decyzja! Wspinaczka okazała się mało forsowna, a widoki z wierzchołka na Grossglocknera...wow!
Kolejna noc była spokojniejsza od poprzedniej. Nie wiało i było cieplej. Wstaliśmy po 6:00 i opuściliśmy to piękne miejsce. Jednak bez żalu bo jeszcze tego samego dnia czekała nas wspinaczka w Dolomitach! Niezwykle inspirujący był widok wstecz podczas drogi na parking. Do samego końca widać było króla Wysokich Taurów!
PODSUMOWANIE:
- Czas trekkingu to 3 dni (17-19 lipca)
- Cel zdobyty!
- Zgodnie stwierdziliśmy, że to najtrudniejszy do tej pory szczyt na jaki weszliśmy
Autorzy zdjęć: Anna Gogółka, Dariusz Kajzer, Konrad Ludwikowski