piątek, 20 lipca 2012

Grossglockner (3798m. n.p.m.)


KRÓLEWSKA GÓRA
GPSies - GrossglocknerSzpiczasty wierzchołek najwyższego szczytu Austrii kusił mnie już podczas pierwszej wyprawy w rejon Wysokich Taurów. Spośród trzytysięczników, których wiele w austriackich Alpach, wyróżnia się sylwetką i wysokością - prawdziwie królewska to góra! Stojąc na niższym Grossvenedigerze i widząc  wystający sponad chmur czubek Grossglocknera, wiedziałem, że niebawem na nim stanę.
Lipcowy urlop wydał się idealną ku temu okazją. Nie znalazłszy żadnego (poza Darkiem oczywiście) kompana wyprawy, który wyraziłby chęć partycypowania w kosztach podróży, ogłosiłem fakt posiadania wolnych miejsc w samochodzie na portalu społecznościowym ( facetube albo youbook -  jakoś tak).
Pomysł okazał się trafny gdyż na 2tyg. przed wyjazdem chęć wyjazdu potwierdziły Ewa i Ania. Poprzez wymianę maili i fotek poznaliśmy się pod kątem górskiego doświadczenia i umówiliśmy na wyprawę. Poinformowałem Darka, że nie jedziemy sami, choć kusząca wydawała się perspektywa zrobienia mu niespodzianki. Pierwszy raz podaliśmy sobie wszyscy ręce dopiero przy samochodzie.
Wyjechawszy z Bielska-Białej wcześnie rano, dojechaliśmy na miejsce, czyli do Kals am Grossglockner w godzinach popołudniowych. Parking położony jest na wysokości 1500m. n.p.m. i w bezchmurną pogodę widać z niego szczyt. Nam jednak nie było dane zobaczyć zakrytego mgłą Wielkiego Dzwonnika, jak brzmi dosłowne tłumaczenie tej najwyższej góry Wschodnich Alp. 3-godzinna droga do schroniska Studlhutte (2802m. n.p.m.) była dla mnie prawdziwą mordęgą. Winny był temu ciężki plecak, jak również bardzo szybkie tempo narzucone przez płeć piękną. Dziewczyny pokazywały na co je stać! Aby dotrzymać im kroku szedłem na pełen gwizdek. W niewielkiej odległości od schroniska znaleźliśmy (chyba zwyczajowe) miejsce na rozbicie namiotów. Jak to z reguły bywa nasze obozowisko było jedynym.
Postawienie namiotów nie było łatwe z powodu hulającego wiatru. Z powodu wiatru zresztą miała miejsce zabawna sytuacja w drodze do schroniska. Otóż w 1/3 trasy, przy Lucknerhutte (2241m. n.p.m.), mieliśmy okazję ulżyć własnym plecom wkładając plecaki do kolejki linowej przewożącej produkty z/do położonego wyżej schroniska. Aby zaoszczędzić 4 euro przepakowaliśmy jeden plecak do pozostałych trzech. Zapakowaliśmy je do wagonika i zadzwoniliśmy na górę z informacją o pozostawionym depozycie. Rozmowa z obsługą zwaliła nas z nóg: "bagaże dotrą najwcześniej następnego dnia gdy wiatr ustanie". Musieliśmy się na nowo spakować i jednak wnieść łącznie blisko 100 kg. na górę.
Rano, zanim wstało słońce aura nie była zachwycająca. Padający przez noc deszcz nie przestał padać - choć przynajmniej nie był już tak intensywny, a gęste chmury wisiały nisko nad głowami. Nie spiesząc się zbytnio, zebraliśmy się mimo to do wyjścia i w efekcie byliśmy jednymi z ostatnich w sznureczku czołówek wkraczających na lodowiec. Na szczęście z każdym krokiem robiło się jaśniej, ciemne chmurzyska się rozrzedzały, aż w końcu zakryty pozostał tylko wierzchołek Glocka.
Droga do najwyżej położonego w Austrii schroniska Erzherzog-Johann-Hutte (3451m. n.p.m.) wiedzie początkowo lodowcem, a pod koniec oblodzoną i stromą skalną granią.
We wspinaczce pomagają zamontowane poręczówki. Przerwa na herbatę na tarasie schroniska pozwala rozkoszować się cudnymi widokami. Dalsza wędrówka wyprowadza na kolejny lodowiec. Początkowo płaski, szybko przechodzi w prawie pionową ścianę wyprowadzającą na  wąską grań Klaineglocknera (3770m. n.p.m.). Na tym odcinku wyprzedziliśmy z Darkiem kilka  zespołów i oddaliliśmy się nieco od dziewczyn, które szły na oddzielnej linie. W bezpiecznym poruszaniu się po grani pomagają pręty wbite w skałę, o które można owinąć linę w celu asekuracji.
Kłopotliwa do przejścia jest przełęcz Glocknerscharte odzdzielająca dwa wierzchołki. Głównie z powodu jej przepaścistości, aczkolwiek najwięcej problemu stwarzają tu ludzie. Jest mało miejsca, a mijają się ekipy wchodzące na szczyt i z niego schodzące. Po pokonaniu tego miejsca pozostaje wspiąć się na górę po nachyleniu wycenionym na wspinaczkowe II.
Ogromna ekspozycja, wspinaczka w rakach po skale, kłopoty w mijaniu się z innymi... to wszystko, gdy człowiek stanie już na górze, przestaje być problemem. O to, że trzeba pokonać te trudności schodząc w dół w tym momencie się nie myśli. Jedyną myślą zalegającą w głowie jest radość ze zdobycia szczytu. Później przychodzi czas na robienie zdjęć, odgadywanie widocznych pasm górskich i wierzchołków. Pogoda zrobiła się wymarzona. Bezchmurne niebo zachęcało do długiego przebywania na szczycie tym bardziej, że byliśmy tam tylko w czwórkę - ja, Darek i para Włochów, którzy wspięli się trudniejszą granią Studlgrat.
W końcu przyszedł czas powrotu. Teoretycznie powinniśmy schodzić w komfortowych warunkach gdyż wszyscy zeszli gdy my wchodziliśmy. Okazało się jednak, że przed przełęczą kotłuje się 8 osób.
Czteroosobowa grupa na przodzie miała duży problem z przejściem tego miejsca. Staliśmy tam dobre 30 min. Jednak na grani Klaineglocknera wcale nie poszło sprawniej. Po mijających kolejnych dziesiątkach minut cierpliwość się skończyła. Wyprzedziliśmy 8 osób zapierając się zębami raków o gładką, stromą ścianę opadającą stromo w kilkusetmetrową przepaść. Po raz kolejny miałem poczucie, że największa trudność tej góry wynika z zatłoczonego szlaku. Bo co by było gdyby z powodu nieudolności 4 osób kilkanaście innych utknęło na grani w momencie załamania pogody? Po ryzykownym wyprzedzaniu, a potem męczącym brodzeniu w mokrym już śniegu na lodowcu, mogliśmy sobie po chwili gratulować sukcesu na tarasie Erzherzog-Johann-Hutte.
Powrotna droga skałami w dół była łatwiejsza niż rano bo bez lodu pod nogami. Przy namiotach zameldowaliśmy się po 8 godzinach od wyjścia. Pierwszą godzinę spędziłem na opalaniu się i gotowaniu obiadu. Potem wznośiliśmy toast za osiągnięty cel zimnymi browarami kupionymi w schronisku. Trzecia godzina to już nerwowe wypatrywanie naszych dziewczyn. Mijały nas gdy staliśmy w korku przy przełęczy więc powinny być niedaleko za nami. Gdy już byliśmy zdecydowani na marsz w kierunku lodowca wreszcie pojawiły się na horyzoncie. Ich 3godzinne opóźnienie wynikało z... zablokowania trasy przez "alpinistów", z którymi i my się kłopotaliśmy. Dziewczyny miały na tyle rozsądku by ich nie wyprzedzać. W tym temacie dodam jeszcze, że owi "alpiniści" doszli pod schronisko po kolejnych 3 godzinach. Ucieszyłem się słysząc, że Ewa jednak zmieniła zdanie co do powrotu tego samego dnia do samochodu. Wielogodzinny marsz czuć było w mięśniach i z przyjemnością spędziliśmy następną nockę przy Studlhutte.
Mniej pozytywna była informacja, że ze szczytu spadł Ewie aparat fotograficzny. To największa strata tego wyjazdu. Z praktycznych informacji dotyczących tego miejsca warto polecić kupno zupy w schr. Dają ogromną porcję, o czym przekonały się dziewczyny zamawiając dwa talerze i w efekcie oddając jeden nam, facetom. Najedzeni udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do namiotów.
I wszystko byłoby normalnie gdyby nie pomysł Darka i Anki. Postanowili przed snem pójść na zachód słońca na pobliski szczyt - Fanotkogel (2905m. n.p.m.). Mimo zdania, że to poroniony pomysł poszedłem z nimi bojąc się, że mógłbym później żałować straconych widoków. I była to b. dobra decyzja! Wspinaczka okazała się mało forsowna, a widoki z wierzchołka na Grossglocknera...wow!
Kolejna noc była spokojniejsza od poprzedniej. Nie wiało i było cieplej. Wstaliśmy po 6:00 i opuściliśmy to piękne miejsce. Jednak bez żalu bo jeszcze tego samego dnia czekała nas wspinaczka w Dolomitach! Niezwykle inspirujący był widok wstecz podczas drogi na parking. Do samego końca widać było króla Wysokich Taurów!

PODSUMOWANIE:
  • Czas trekkingu to 3 dni (17-19 lipca)
  • Cel zdobyty!
  • Zgodnie stwierdziliśmy, że to najtrudniejszy do tej pory szczyt na jaki weszliśmy

Autorzy zdjęć: Anna Gogółka, Dariusz Kajzer, Konrad Ludwikowski

niedziela, 14 sierpnia 2011

Mont Blanc (4810m. n.p.m.)

GPSies - Mont BlancDROGA NA EUROPEJSKI SZCZYT MARZEŃ
Dzień po zdobyciu swojego pierwszego czterotysięcznika, stałem razem z Darkiem i Wojtkiem w centrum Chamonix - francuskiej miejscowości będącej mekką alpinizmu i wszelakich sportów górskich. Patrzyliśmy jak zahipnotyzowani na widoczny tylko stąd jęzor lodowca Glacier des Bossons oraz na błyszczącą na tle głębokiego błękitu nieba Białą Damę jak nazywają Mont Blanc Francuzi. Wznoszący się na prawie 5 kilometrów wierzchołek był celem, któremu postanowiliśmy  poświęcić najbliższych kilka dni, wchodząc nań "drogą królewską"- najpopularniejszym szlakiem przez schroniska Tete Rousse i Gouter.
Po kilku dniach spędzonych na aklimatyzacji we włoskich Alpach, byliśmy bardzo spragnieni wygód w postaci prysznica z ciepłą wodą. Odrzuciliśmy myśl o biwaku na dziko i udaliśmy się na losowo wybrany camping. Jakież było nasze zdziwienie gdy obok miejsca, które zostało nam przydzielone zobaczyliśmy grupę z przewodnikiem, którą wcześniej spotkaliśmy na Gran Paradiso. Oni również szykowali się do stanięcia na najwyższym punkcie w okolicy. Po opłaceniu noclegu (6 euro/os. w namiocie), posiłku i długiej regeneracji pod ciepłą wodą można było się spakować na jutrzejsze wyjście. Podczas tego wieczoru miałem okazję porozmawiać z wspomnianym przewodnikiem naszych sąsiadów, alpinistą Adamem Bieleckim. Dzięki temu nabrałem jakiegoś wyobrażenia o tym czego się spodziewać w drodze na szczyt. Wielu uważa, że Mont Blanc to mało wymagająca góra, na którą można wbiec sprintem i bez specjalnego przygotowania. Jednak najwyższy szczyt Europy mimo tłumów, które go szturmują, to wciąż poważna alpejska góra, a niepewność przed nieznanym nasuwała sporo pytań. Po długich namysłach Wojtek zrezygnował z wspinaczki. Poprzednie dwie noce na wysokości ok. 2700m. n.p.m. porządnie dały mu w kość i nie chciał ryzykować kolejnych noclegów wysoko w górze w swoim letnim śpiworze.
Pod kolej kabinową w Les Houches podjechaliśmy na 15 minut przed jej pierwszym kursem o 7:30. Wyjazd o tej godzinie gwarantuje załapanie się na przesiadkę w Bellevue (1790m. n.p.m.) do kolejki zębatej z St-Gervais-les-Bains o 8:10, którą wyjeżdżamy do końcowej stacji Nid d`Aigle (2386m.).
W tym miejscu kończy się możliwość płacenia za szybkie pokonywanie wysokości i trzeba zdać się na własne nogi. Tutaj zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie i odkryłem, że zapomniałem z auta pożywienia na ten właśnie posiłek oraz dzisiejszą kolację. Na szczęście Darek nie narzekał na niedobór prowiantu i miałem co zjeść. Warto wspomnieć, że zainteresował się nami pracownik górnej stacji kolejki, prawdopodobnie dostrzegłszy nasze plecaki z przytroczonym namiotem i śpiworami. Wypytał dokładnie o to czy i kiedy robiliśmy rezerwację na nocleg w schronisku oraz przestrzegł przed nocowaniem poza nim. Zapewniłem go, że nie zamierzamy tego robić, a widoczny namiot przemilczałem i w końcu dał spokój. Niestety biwakowanie poza schroniskami jest oficjalnie zabronione i ponoć zdarzają się konfiskaty pozostawionych na czas ataku szczytowego namiotów. Niewielu turystów się tym jednak przejmuje, czego efektem są obozowiska namiotowe w pobliżu schronisk. Po śniadaniu chyba jako ostatni z tego transportu wyruszyliśmy w górę do piargowej kotliny. Po drodze mijaliśmy osoby, które zakończyły zdobywanie Białej Pani z sukcesem lub nie. Mieliśmy też okazję poznać wrażenia wracających ze szczytu Polaków, a także porozmawiać z parą, która szła na szczyt bez namiotu z zamiarem przenocowania w schronisku bez wcześniejszej rezerwacji - dodam tylko, że w ciągu następnych dwóch dni nie spotkaliśmy ich więcej. Podobno obsługa nie ma oporów przed wyrzuceniem pod gołe niebo turysty, który liczył na spanie choćby na podłodze jeśli wcześniej nie zarezerwował miejsca. Nas ten problem jednak nie dotyczył i po upolowaniu obiektywem aparatu kilku kozic górskich, które wylegiwały się w pobliżu starego schronu, dotarliśmy ok. 11:30 do małego plateau na skraju lodowca, gdzie usytuowane jest schr. Tete Rousse (3167m. n.p.m.).
Tete Rousse
W tym miejscu należy dobrze przemyśleć dalszy plan działania bowiem przed sobą mamy szczycący się niechlubną sławą kuluar podejściowy pod Aiguille du Gouter (Grand Culuoir zwany Rolling Stones). Trawersowanie żlebu o świcie nie sprawia większych problemów, jednak gdy tylko docierają do niego pierwsze promienie słońca, z góry odłamują się i spadają kamienie, które co roku ranią wspinających się śmiałków często ze skutkiem śmiertelnym. Ostatni wypadek miał ponoć miejsce poprzedniego dnia o czym opowiadał nam mijany turysta. Mimo pory w pełni słonecznej postanowiliśmy jednak pokonać feralne miejsce i iść w górę zyskując tym samym jeden dzień. Zrezygnowaliśmy z wizyty w Tete Rousse i przeszliśmy lodowiec na wprost w stronę grani Gouter. Kilkudziesięciometrowe trawersowanie kuluaru dostarcza sporych emocji i miejsce to pokonaliśmy biegiem na podwyższonym poziomie adrenaliny. Na swoją kolej czekaliśmy kilkanaście minut do momentu aż spadanie odłamków skalnych na chwilę ustanie. Na naszych oczach omal nie doszło do tragedii gdy kamienna lawina ruszyła w momencie gdy trzyosobowa grupa przed nami była w połowie przejścia.

Wyżej można zrezygnować z raków, gdyż zaczyna się wspinaczka w 900-metrowej ścianie. Nie jest to przyjemny moment. Duże ryzyko strącania kamieni przez obecnych wyżej alpinistów sprawia, że kask na głowie jest w tym miejscu obowiązkowy. Ta wspinaczka pionową skałą z ciężkimi plecakami wyczerpała totalnie moje zapasy energii. Miałem wrażenie, że jeszcze nigdy nie byłem tak zmęczony. Ostatnie metry ubezpieczone są stalowymi linami i po około 4 godzinach od minięcia poprzedniego schroniska dotarliśmy do Aiguille du Gouter (3817m. n.p.m.). Nad schroniskiem na lodowcu rozbiliśmy nasz namiot wśród wielu innych i zjedliśmy ugotowany samodzielnie obiadek.
Aiguille du Gouter

Przeł. Col du Dome (4240m.) i schr.Vallot 
Myśleliśmy, że piękny zachód słońca jest ukoronowaniem naszych trudów, ale trzeba było się jeszcze pomęczyć przy okopywaniu namiotu z powodu silnego wiatru, który się rozpętał. Noc była bardzo zimna. Alarm w telefonie obudził nas o 1:00 - godzina optymalna na wyruszenie w kierunku szczytu aby zdążyć zejść na dół przed zmrokiem. Utrzymujący się wiatr chyba skutecznie zatrzymał wszystkich w śpiworach, gdyż nie dostrzegłem ani jednej zapalonej czołówki na zewnątrz. Po godzinie to samo i ostatecznie wstaliśmy o 4:00 kiedy na "polu namiotowym" był już spory ruch. Oporządzenie się zajęło nam godzinę i ok 5:00 wyruszyliśmy chyba jako ostatni zazdroszcząc tym, których czołówki świeciły wysoko w górze lodowca. Mimo trudów poprzedniego dnia tempo marszu mieliśmy znośne ale nie udało nam się nikogo dogonić. Poczucie, że jestem na szarym końcu nie wiedzieć czemu nie dawało mi spokoju. Zazwyczaj ze szczytu obserwuję tych, którzy wstali później ode mnie. Po około 2-óch godzinach w schronie Vallot (4362m. n.p.m) ogrzewałem nad palnikiem zmarznięte stopy. Warunki takie jak się spodziewaliśmy - ścisk, smród potu i śmieci. W środku kolejną już noc spędzała kilkunastoosobowa grupa Polaków co niestety nie jest powodem do narodowej dumy. Należy pamiętać, że jest to miejsce służące do awaryjnego noclegu, a nie regularnego biwaku. Ogrzanie się i nabranie sił zajęło nam kilkadziesiąt minut i mogliśmy ruszać dalej. Dalszą drogę szybko zwężającą się i coraz bardziej stromą granią wspominam jako bardzo męczącą.
Grań Les Bosses
Wrażenie największego dotychczas zmęczenia ze ściany Gouter zastąpiłem przekonaniem, że oto dziś jest największy wysiłek jakiego się podejmuję. Szło się bardzo ciężko. Co parę kroków robiłem przerwy, podczas których starałem się nawdychać jak najwięcej rozrzedzonego powietrza. Darek szedł na linie za mną i zastanawiałem się czy moje tempo mu odpowiada. Nawet gdyby chciał iść szybciej nie dałbym rady. Był moment, że pomyślałem, iż mam dość, że ta gra nie jest warta świeczki. Po głowie chodziły mi słowa kolegi z pracy, który pytał po co ja to robię, czy nie lepiej posiedzieć przy grillu zamiast leźć na jakiś szczyt aby zaraz z niego zejść. Grań szczytowa wydawała się nie mieć końca. Wiatr znowu się wzmógł, ludzie przed nami zawracali dosłownie na finiszu grani Les Bosses doprowadzającej na wierzchołek.

Również my mieliśmy dylemat czy ryzykować spacer wąską ścieżką przy tak silnych podmuchach. Nie mogłem sobie wyobrazić porażki będąc tak blisko celu.
Wbijając czekan głęboko w śnieg przy każdym kroku parłem do góry, a za mną Dariusz. W pewnej chwili wiatr zmusił nas do położenia się na śniegu aby nie spaść w przepaść. Idąc granią na czworaka,  a czasami chowając się przed podmuchami wiatru za jej stromym zboczem poniżej krawędzi, w końcu osiągnęliśmy szczyt Mont Blanc. Ukrywając twarze przed śnieżną zamiecią nawet nie zauważyliśmy jak przeszliśmy główny wierzchołek na druga stronę. Zegarek wskazywał 10:03. Mimo, iż w trakcie drogi na górę szło przed nami wiele osób, na szczycie byliśmy tylko we dwójkę. Ci, którzy zdołali osiągnąć upragniony cel zdążyli już zejść, a część zawróciła. Po paru minutach doszły do nas trzy osoby od strony Aiguille du Midi. Złożyliśmy sobie gratulacje i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia.

W pewnym momencie na myśl o tym, że po drodze miałem chwile słabości, popłakałem się ze złości. Dobrze, że miałem okulary i nikt nie widział :)
Stojąc na Dachu Europy, w najwyższym punkcie Alp i zarazem najwyższej górze w tej części ziemi, wszystko ze mnie spłynęło. Cały trud mozolnej wspinaczki poszedł w niepamięć. Czułem, że było warto. Satysfakcja ze zdobycia szczytu jest tak ogromna, że nie da się jej porównać z niczym innym. Decyzję o powrocie podjęliśmy po wielu minutach pobytu na górze. Odniosłem wrażenie, że wiatr wiał z każdą chwilą słabiej, tak jakby już mu nie zależało, bo go pokonaliśmy. Weszliśmy tutaj mimo, iż nie chciał do tego dopuścić. Schodząc mijaliśmy podchodzące osoby. Na szczytowym odcinku grani Bosses nie da się uniknąć mijania z innymi zespołami. Ostrożność jest wskazana, bo wszyscy są zmęczeni, a zagrożenie realne.

Idąc w dół podziwialiśmy widoki, czego nie mogliśmy robić ze szczytu z powodu sporego zachmurzenia. Na przełęczy Col du Dome rozwiązaliśmy się z uwagi na małe zagrożenie ze strony szczelin. Tego dnia mijaliśmy nawet osoby idące w górę w pojedynkę. Do namiotu dotarliśmy po 13:00, a więc w 8 godzin po rozpoczęciu ataku szczytowego. Cel osiągnęliśmy po 5 godzinach wliczając odpoczynek w Vallocie, a więc nie był to wynik tak tragiczny jak nam się wydawało. Gdy każdy stawiany krok wymagał nadludzkiej siły, mieliśmy odczucie, że wleczemy się jak za przeproszeniem stare baby. Chyba można to wytłumaczyć tym , że na wysokości ponad 4,5 tyś. m. n.p.m., ilość cząsteczek tlenu w oddechu jest mniejsza o ok. 45% w stosunku do tej jaka jest na poziomie morza. Tego dnia nie mieliśmy siły wracać do samochodu. Spędziliśmy kolejną noc na wysokości ponad 3800m. Wieczorem dzieliliśmy się wrażeniami z minionego dnia z innymi amatorami górskich wędrówek. Mieliśmy też czas by przyjrzeć się budowie nowego schroniska..
Na tle Aig.de Bionnassay (4052m.)
Oczywiście spotkaliśmy tutaj znajomych z campingu, którzy poprzednią noc spędzili w okolicy Tete Rousse i przekraczając Grand Culuoir wcześnie rano uniknęli ryzyka uderzenia przez spadające kamienie. Dzięki temu, że w dalszą drogę w dół wyruszyliśmy zaraz o świcie tym razem i my mogliśmy spokojnie przejść niebezpieczne miejsce. Po 5 godzinach od opuszczenia wierzchołka Aiguille du Gouter byliśmy przy samochodzie. Na wagonik kolejki zębatej zdążyliśmy dosłownie w ostatniej sekundzie przed odjazdem. W drodze na pole namiotowe zakupiliśmy kilka butelek miejscowego browaru aby uzupełnić braki wody w organizmie i aby mieć czym świętować. Nigdy jeszcze nie piłem piwa w tak cudownej scenerii. Bardzo ucieszyła nas informacja, że Wojtek podczas 3 dni naszej nieobecności nie próżnował i zwiedził większość okolicznych szczytów w tym Aiguille du Midi, skąd zrobił przepiękne zdjęcia na masyw Mont Blanc. Mogliśmy dzięki temu zobaczyć z innej perspektywy grań, którą dopiero co przemierzyliśmy. Poniżej galeria jego zdjęć.
Masyw Mont Blanc widziany z Aiguille du Midi (na lewo główny wierzchołek, po prawej grań Gouter)
Baza namiotowa na grani Aiguille du Gouter

Schron Vallot (4362m. n.p.m.) widziany od strony Aiguille du Midi
Przed powrotem do Polski zdążyliśmy jeszcze powłóczyć się po pięknej miejscowości jaką jest Chamonix i kupić upominki dla bliskich. Przed nami było prawie półtora tyś. kilometrów autostrad.
Chamonix z drogi do Tete Rousse


PODSUMOWANIE:

  • Czas trekkingu to 3 dni (11-13 sierpnia)
  • Cel zdobyty!
  • Podczas tej wyprawy obaj osiągnęliśmy rekord wysokości - 4810m. n.p.m. oraz
  • spędziliśmy 2 noce w najwyżej jak dotąd założonym obozie - ok. 3820m. n.p.m.



Autorzy zdjęć: Dariusz Kajzer, Konrad Ludwikowski, Wojciech Tomiczek

piątek, 27 sierpnia 2010

Marmolada - Punta Penia (3343m. n.p.m.)

 BŁYSZCZĄCA GÓRA
Po lewej stronie masyw Marmolady
Dwa dni przed wyruszeniem w stronę wierzchołka dolomitów, wraz z Darkiem - moim kompanem podróży, zdobyłem najwyższy szczyt Niemiec - Zugspitze.  Wtedy mogliśmy mówić o sporym szczęściu bo mimo zapowiadanych deszczów pojawiło się kilkugodzinne okno pogodowe i dzięki temu pierwszy dzień urlopu nie okazał się zmarnowany. Teraz nie było niebezpieczeństwa niepogody bo do końca tygodnia zapowiadali słońce, więc pod masyw górski Marmolada jechaliśmy spokojniejsi, nie patrząc z nadzieją w niebo. Na parking przy jeziorze Lago di Fedaia (2053m. n.p.m.) przyjechaliśmy po południu i mieliśmy sporo czasu na rozbicie namiotu i rozeznanie się w terenie. Co nas pozytywnie zaskoczyło to fakt, iż w pobliżu dolnej stacji kolejki gondolowej, na polanie przy końcu popularnej zimą trasy narciarskiej, można bez przeszkód rozbić namiot. Stały tam również przyczepy campingowe i podejrzewaliśmy, że pewnie zaraz znajdzie się chętny do pobrania opłaty za miejsce, jednak były to puste obawy. W pobliżu jest też kilka restauracji co jest istotne jeśli chce się skorzystać z toalety. Miejsce to wspominam jako niezwykle urokliwe. Na jego klimat z pewnością wpływ ma jezioro zakończone ogromną tamą i oczywiście bezpośrednia bliskość największego w Dolomitach masywu górskiego. Najwyższym szczytem Marmolady jest Punta Penia (3343m. n.p.m.). Następnego dnia planowaliśmy stanąć na tym wierzchołku jednocześnie trawersując górę z zachodu na wschód co wiązało się z przejściem lodowca. To właśnie od niego wzięła się nazwa szczytu - w języku ladyńskim (używanym przez rdzenną ludność zamieszkującą włoskie Dolomity) słowo "marmolada" oznacza "błyszcząca", a właśnie takie wrażenie sprawia okalający górę od północy lodowiec Ghiacciaio della Marmolada. Via ferrata poprowadzona zachodnią granią to wspaniała, klasyczna droga na szczyt, ciesząca się zasłużoną popularnością. Aby wyprzedzić tłumy ludzi, których towarzystwa obawialiśmy się na trasie, wstaliśmy na długo przed otwarciem kolejki i po godzinie 8:00 gdy pierwsze osoby wysiadały z wagoników przy schronisku Pian dei Fiacconi (2626m. n.p.m.), my przechodziliśmy już niewielki lodowczyk zbliżając się pod skały wyprowadzające na przełęcz Forc. Marmolada (2896m. n.p.m.).
W środkowej części śnieżnego pola musieliśmy założyć raki ze względu na spore oblodzenie. Po przejściu paru metrów można było zdjąć kolce z butów i przygotować się do wejścia w wąskie wcięcie w przełęczy ubezpieczone stalową liną. Tą drogą wychodzi się na skalno-piarżyste zbocze i krawędzią grani wzdłuż prawie ciągłych ubezpieczeń na śnieżną kopułę. Tam gdzie jest bardziej stromo idzie się po drabinkach, a na większości gładkich i śliskich odcinkach zamocowano żelazne pręty.
W większości przypadków miałem nieodosobnione wrażenie, że ułatwień jest stanowczo za dużo i trochę burzą radość przebywania w skale. Miłym widokiem było stado górskich kozic na sąsiedniej Sforcela de Vernel rozgonione w pewnej chwili przez przelatujący helikopter. Na grani bardzo mocno wiało i krótki rękawek szybko zamieniliśmy na kurtki. Minęło nieco ponad 5 godzin od kiedy wyszliśmy z namiotu i o 11:20 stanęliśmy pod krzyżem stojącym w najwyższym punkcie Dolomitów. Radość była spotęgowana przepięknymi widokami. Gdzie nie spojrzeć widać było gołe skały bądź ośnieżone górskie szczyty. Brzydki schron na szczycie w pełni zasługuje na negatywne opinie turystów gdyż jest po prostu...brzydki. Ponoć miała to być chwilowa konstrukcja ale jak to zwykle bywa została na stałe.
Kiedy na wierzchołku Dolomitów zaczęło się robić tłoczno my byliśmy gotowi do drugiej części każdej wspinaczki na szczyt, tj. do schodzenia w dół. Po raz enty tego dnia ubraliśmy raki i ruszyliśmy w dół śnieżnym polem. Po ok. 15 min. raki trzeba było zdjąć w celu pokonania skalnej rynny, a następnie znowu je założyć wchodząc na lodowiec. Strome zejście zabezpieczone jest poręczówką i nie przysparza większych trudności. Bardziej ekscytujące wydaje się być późniejsze przekraczanie otwartych szczelin lodowca.
Poniżej granicy wiecznego śniegu zrobiliśmy sobie przerwę dojadając resztki żywności, która nam została i obserwowaliśmy schodzących jak my przed chwilą alpinistów.
W okolicy górnej stacji kolejki i przy znajdującym się nieopodal schronisku było mnóstwo ludzi, dla których to właśnie miejsce jest celem wycieczki. Nic dziwnego - nawet nie wchodząc na szczyt warto poczuć jego magię choćby od dołu. Niska cena kolejki (4 euro) zachęciła nas do zjechania w dół, tym bardziej, że taką konstrukcją jeszcze nie mieliśmy okazji jechać. Trudno było się rozstać z tym miejscem, jednak jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy pod kolejny cel naszych górskich wspinaczek, a mianowicie pod masyw Tofane, gdzie czekała nas kolejna porcja przygód.

PODSUMOWANIE:

  • Czas trekkingu to 1 dzień (26 sierpnia)
  • Cel zdobyty!
  • Dla Dariusza najwyższy do tej pory wierzchołek

środa, 25 sierpnia 2010

Zugspitze (2962m.n.p.m.)

PIĘKNA DROGA NA BRZYDKI SZCZYT
Kolejny letni sezon i drugi już wyjazd w alpejskie góry. Wejście na szczyt/y wyższe niż tatrzańskie staje się stałym punktem letniego urlopu. I oby tak pozostało! Po dwukrotnym pobycie w austriackich Alpach miałem ogromną chęć na najwyższą alpejską górę czyli Mont Blanc. Jednak w głębi czułem, że jeszcze na nią nie zasłużyłem. Planując z kumplem Darkiem miejsce wyjazdu, zgodnie uznaliśmy, że chcemy wejść na coś "naj" i tak wybraliśmy 3 cele: najwyższy szczyt Austrii, Niemiec i Dolomitów. Z racji, że w w Wysokich Taurach byłem już w tym roku, a ponadto mieliśmy chęć na poznanie klimatu żelaznych dróg (tzw. via ferrat, czyli szlaków poprowadzonych często w eksponowanym terenie, ubezpieczonych stalowymi linami, drabinkami i stopniami), stanęło na mniej śnieżnych, jednak bardzo interesujących Zugspitze i Marmoladzie. Pozostało tylko zaopatrzyć się w niezbędne lonże i w drogę! Zugspitze znajduje się w Alpach Bawarskich na granicy niemiecko-austriackiej. Nazwa góry pochodzi od częstych lawin (z niemieckiego lawinenzuge) schodzących ze stromej północnej ściany.
Po całodziennej jeździe samochodem dotarliśmy w końcu do uroczej miejscowości Grainau obok Garmisch-Partenkirchen w Niemczech. Stąd prowadzi chyba najpopularniejsza droga na Zugspitze czyli ta Piekielną Doliną (Hollental) do schroniska Hollentalangerhutte (1387m.n.p.m.), dalej przez lodowiec Hollentalferner i  via ferratą na sam szczyt. Równie ciekawa lecz dwukrotnie dłuższa jest trasa słynną granią Jubiläumsgrat od strony Alpspitze. Na górę można się ponadto dostać jedną z trzech kolejek. Zębata Zugspitz-Zahnradbahn jadąca wydrążonym w skałach tunelem i linowa Eibseebahn wyjeżdżają od strony niemieckiej i jeszcze jedna gondola od strony Austrii (Tiroler Zugspitzbahn), pod którą wije się szlak pieszy, będący naszą drogą zejściową. Tego dnia zrobiliśmy krótki rekonesans odnajdując początek szlaku do Piekielnej Doliny, a następnie wyjechaliśmy kawałek za miasteczko nad rzekę Loisach, gdzie spędziliśmy noc w namiocie. 
Kontrola niemieckiej polizei w środku nocy utwierdziła nas w przekonaniu, że postąpiliśmy słusznie nie nocując w zakazanym miejscu gdzieś przy szlaku lub na parkingu. Tutaj skończyło się na sprawdzeniu naszej tożsamości. Gdy o piątej rano zadzwonił budzik nie byliśmy w dobrych humorach bo sprawdzała się prognoza i porządnie lało. O siódmej to samo i dopiero o ósmej ustało na tyle, że postanowiliśmy jednak atakować.  Był to chyba ostatni moment na taką decyzję, zważywszy na fakt, że czekało nas 2200 m. przewyższenia i kilkanaście godzin wędrówki. Szybkie pakowanie, śniadanie, podjazd na parking i już szliśmy w pierwszych promieniach słońca wyglądających zza chmur. Do Hollental wchodzi się przez bramki zamontowane między skałą, a budynkiem osadzonym nad urwiskiem. 
Tu należy uiścić opłatę (3euro), można też kupić pamiątki lub przekąski. Zanim dojdziemy do schroniska znajdującego się na dużej, przepięknej hali otoczonej górskimi szczytami czeka nas spacer podestami zamontowanymi w skale, wykutymi w niej korytarzami, mostkami nad rwącym potokiem - jednym słowem magnes na turystów, których towarzystwa na szczęście udało nam się uniknąć dzięki niesprzyjającej z rana aurze. Polecam wyciągnięcie z plecaka kurtki nawet przy ładnej pogodzie, bo idąc wąwozem nie sposób uniknąć lejącej się po ścianach i z licznych wodospadów wody. Śniadanie właściwe zjedliśmy przy schronisku. Pogoda robiła się coraz bardziej słoneczna i pewnie kwestią czasu pozostawało przybycie kolejnych turystów. Póki co spotkaliśmy tylko parę osób, które w Hollentalangerhutte nocowały, w tym 2 osoby z Polski, również idące na szczyt. Podczas podchodzenia pod skalną ścianę, gdzie rozpoczynała się ubezpieczona droga wyprowadzająca na kolejne wypłaszczenie terenu, mijaliśmy pasące się owce i barany, a przy znikającym w oddali schronisku widać było coraz więcej ludzi. Ferrata, która się w tym miejscu rozpoczyna nie jest trudna, jednak dla kogoś, kto ma choć minimalny lęk przestrzeni może być zaporą nie do pokonania. Stopnie i drabinki osadzone pośrodku pionowej, kilkusetmetrowej ściany naprawdę robią wrażenie!
Po pokonaniu pierwszych trudności wędrowaliśmy dość jednostajnym terenem do początku lodowca. Zielona trawa ustępowała powoli sypkiemu żwirowi, aż w końcu szło się jak po pustynnych wydmach czyli trzy kroki w górę i zjazd o dwa w dół. Wreszcie podłoże robiło się coraz twardsze od zalegającego pod spodem lodu i w końcu doszliśmy do pierwszych szczelin będących początkiem niewielkiego lodowca.
Owo przekonanie, że jest on nieduży, powoduje, iż odbierany jest jako bezproblemowy do przejścia, na co dała się nabrać wspomniana wcześniej para Polaków, jak również inni turyści, których poczynania mogliśmy później obserwować z góry. 
Otóż chyba nikt oprócz nas nie miał raków i w efekcie kiedy już dawno przeszliśmy z Darkiem lodowiec reszta nadal ślizgała się mniej więcej w połowie śnieżnego pola. Szczeliny nie są tam bardzo głębokie i są raczej odkryte, jednak niebezpieczeństwo poturbowania się jest realne bo jest ich po prostu dużo. Gdy dotarliśmy pod skały, opuszczenie terenu wiecznego śniegu okazało się dosyć problematyczne, gdyż szczelina brzeżna stale się powiększa i naprawdę trudno sięgnąć łańcuchów osadzonych w skale. Żelazna droga, która rozpoczyna się w tym miejscu wyprowadza na sam szczyt Zugspitze. Momentami jest bardzo przepaścista, a w takich warunkach jakie nas zastały okropnie niebezpieczna. Do niedawna ładna pogoda zmieniła się w burzę z piorunami i oczywiste jest, że w takim wypadku należy się wypiąć i oddalić od stalowych poręczówek. Jednak w tamtym miejscu naprawdę nie ma do tego warunków i chcąc nie chcąc w ulewnym deszczu, wśród grzmotów i zbliżających się błysków wręcz biegliśmy po śliskich skałach pod górę. 
Po drodze można się natknąć na tabliczki upamiętniające śmierć turystów i daję głowę, że do nieszczęścia musiało dojść w trakcie załamania pogody. Na szczęście nam dopisywało szczęście i wyładowania atmosferyczne utrzymywały się w względnie bezpiecznej odległości. Po około 8 godzinach od opuszczenia samochodu stanęliśmy w najwyższym punkcie Niemiec! Szczyt właściwy to niewielki wierzchołek z żółtym masztem, z którego można zejść po drabinie na zagospodarowany wierzchołek sąsiedni. Wydaje mi się, że każdy wrażliwy na naturalne piękno turysta najchętniej w ogóle by tam nie patrzył. Podczas naszego pobytu wszystko spowijała gęsta mgła i ze szczytu widzieliśmy jedynie szklaną ścianę budynku stacji meteorologicznej oddzieloną od nas skalistą przełęczą. Po jej przejściu wkroczyliśmy do betonowego świata, w którym każdego dnia masa ludzi chce poczuć atmosferę towarzyszącą przebywaniu na najwyższym w okolicy wierzchołku. Chodząc we mgle po połączonych schodami tarasach, mając pod nogami płyty i kostkę brukową, mogąc usiąść na licznych ławeczkach czy przeglądając się w szklanej elewacji budynku głównego - czułem się jak w centrum swojego miasta. Widoków na okoliczne góry nie było żadnych. Jedynie bilbordy ze zdjęciami Zugspitze i panoramy z niego pozwalały sobie zobrazować co jest w około.
Plan był taki aby schodzić szlakiem na stronę austriacką w kierunku Wiener-Neustadter-Hutte i dalej trasą nr 821 przez granicę, lecz ze względu na warunki atmosferyczne zdecydowaliśmy się na zjazd kolejką. Trochę czasu zajęło nam ustalenie, która z trzech kolejek zjeżdża najbliżej parkingu gdzie stało moje auto i dowiedzenie się, że jedyna czynna po godzinie 17:00 kolej to ta na drugą stronę góry. Wobec powyższego przemyśleliśmy opcję noclegu na szczycie ale zaporowa cena i strata jednego dnia przemówiły na korzyść skorzystania z wagonika. Też nie było tanio bo 24 euro od osoby, ale przynajmniej rano mogliśmy już wyjechać w stronę dolomitów. Za pośrednictwem pana w recepcji upewniliśmy się, że z austriackiej miejscowości Ehrwald dojedziemy do Grainau i już po chwili podziwialiśmy niezbyt przejrzyste widoki zza okien wagonika. Z dolnej stacji kolejki biegiem dotarliśmy na dworzec kolejowy skąd o 18:20 miał odjeżdżać pociąg. Niestety się nie pojawił więc czekaliśmy na następny - już ostatni, który miał przyjechać za godzinę. Około 19:00 przechodząca nieopodal starsza pani, zainteresowała się dwoma zmęczonymi, przemoczonymi wędrowcami siedzącymi na pustym dworcu i na migi, wskazując przystanek autobusowy wyjaśniła nam, iż obecnie, poza ścisłym sezonem zamiast pociągu kursuje autobus. Dzięki jej uprzejmości ostatnim możliwym transportem pokonaliśmy 20km. dzielących nas od samochodu. Bardzo mnie wtedy zastanawiało jak sobie poradzili turyści, których ostatni raz widzieliśmy na lodowcu. Nie chce mi się wierzyć, że podczas burzy i późną porą zdecydowali się kontynuować wspinaczkę skałą, a to oznaczałoby, że jako jedyni zdobyliśmy szczyt tego dnia. Trochę żałowałem, iż nie udało nam się zejść ze szczytu o własnych siłach, jednak patrząc na to "na sucho" uważam, że nie warto było ryzykować.
Wracając na wczorajsze miejsce noclegu skręciliśmy jeszcze nad jezioro Eibsee położone około 1000m.n.p.m., aby wykąpać się w blasku księżyca. Gdyby nie fakt, że byłem z kolegą uznałbym ten moment za całkiem romantyczny :) Następnego dnia rano byliśmy już w drodze do Włoch skąd czekała nas pełna wrażeń wspinaczka na najwyższy szczyt Dolomitów.

PODSUMOWANIE:
  • Czas trekkingu to 1dzień (24 sierpnia)
  • Cel zdobyty!
  • Jak do tej pory największe przewyższenie jakie pokonaliśmy w ciągu jednego dnia
  • Nasz pierwszy kontakt z via ferratami


Autorzy zdjęć: Dariusz Kajzer, Konrad Ludwikowski