czwartek, 5 sierpnia 2010

Grossvenediger (3662m.n.p.m.)


SPONAD CHMUR POD POZIOM MORZA
GPSies - GrossvenedigerPowoli zbliżały się wakacje i trzeba było obrać cel tegorocznej podróży. Miejsce moich górskich wakacji było już wybrane dawno. Po zeszłorocznej nieudanej próbie wejścia na trzytysięcznik decyzja była oczywista-chcieliśmy w końcu na jakiś wejść więc plan na sierpień już był. Ale teraz mieliśmy lipiec i czas na wakacje z moją drugą połówką, a nie kolegą! Obrażeni na nasze polskie morze z powodu kiepskiej pogody zeszłego lata zdecydowaliśmy, że tym razem posmakujemy bardziej słonej wody, a konkretnie tej z Adriatyku z plaż Chorwacji. Mam to szczęście, że mojej żony Julii również nie interesuje leżenie na plaży przez cały okres urlopu więc zaczęliśmy przeglądać mapę w poszukiwaniu ciekawych górskich szlaków w pobliżu. Początkowo padło na znajdujący się po drodze Triglav - najwyższy szczyt Słowenii, ale bałem się niewiadomej dotyczącej możliwości nocowania w namiocie w Parku Narodowym. Z Darkiem bym się tym nie przejmował w myśl zasady "zobaczy sie na miejscu", ale jadąc z kobietą wolałem wiedzieć czego się spodziewać.  Tej obawy nie miałem w stosunku do Parku Hohen Tauren, gdzie rok temu mój namiot stał kilka nocy bez konsekwencji. Poza tym nie oparłem się pokusie dokończenia rozpoczętej drogi na Grossa i podjąłem decyzję, na którą moja Luba, chętnie lub nie, przystała - wspinamy się w Austrii, a odpoczywamy w Dalmacji. Śmieszny był widok przestrzeni bagażowej w samochodzie, gdzie obok czekanów, lin, karabinków leżały płetwy i maski do pływania.
Do Hinterblich na parking leśny na wysokości 1480m. n.p.m. dotarliśmy w godzinach rannych. Pokonanie 641 metrów w pionie do pierwszego schroniska (Johannishutte) zajął nam niecałe 3 godziny i w tym miejscu najchętniej przerzucilibyśmy nasze plecaki na jakieś osły lub wynajęli szerpów aby kontynuować. Myśleliśmy nawet o rozłożeniu namiotu gdzieś w pobliżu i podejściu do Defregger Haus następnego dnia. Gdy już przestaliśmy żartować na temat tragarzy i odpoczęliśmy na tyle aby odrzucić myśli o zmianie zaplanowanego harmonogramu dnia wrzuciliśmy nasze łączne 40 kilogramów na plecy i w drogę. Przewodniki szacują dojście spod jednego schroniska do drugiego w maksymalnie 3 godziny. Nam zajęło to cztery. I przyczyną opóźnienia na pewno nie były sesje z pasącymi się swobodnie krowami, wypatrywanie ganiających w dolinach koni lub szukanie świstaków. Najbardziej spowalniał nas ciężar plecaków. W którymś momencie próbowałem być nawet odrobinę bohaterski i zabrałem Julii z pleców namiot ale dodatkowe 3 kilogramy do moich 25 niesamowicie mnie spowolniły. Julia podstępnie odpięła mi pakunek i przytroczyła do siebie mimo mojego nie do końca szczerego protestu. Mimo trudności dojść trzeba było i tak też się w końcu stało. Po rozbiciu namiotu niedaleko Defregger Haus ( 2963m. n.p.m), zjedzeniu czegoś liofilizowanego mieliśmy czas (i siłę!) na podejście pod lodowiec, wizytę w schronisku i zabawę z bardzo odważnymi świstakami.
Noc okazała się niezwykle ekscytująca. Otóż dokładnie nad nami rozpętała się burza, której nigdy nie zapomnimy. Huk rozdzieranego powietrza był tak donośny jakby ktoś uderzał młotem w płat blachy tuż za ścianą namiotu, natomiast rozbłysk uderzających nieopodal piorunów przywoływał na myśl sceny z kreskówek przedstawiające zwęglone postaci lub zamieniające się w popiół obiekty, w które trafił. W połowie nocy burza odeszła i powróciła nad ranem, także w śpiworach leżeliśmy niemal do południa. Oczywiście zachmurzone niebo nie pozwalało dojrzeć szczytu i o ataku tego dnia nie mogło być mowy. Zwiedziliśmy zatem dokładnie okolicę, podeszliśmy pod fragment lodowca, którym nie idzie się na szczyt, puszczaliśmy kaczki w górskim jeziorze, robiliśmy mnóstwo zdjęć przy wodospadach i na skałach, budowaliśmy fosę wokół namiotu -mimo teoretycznie nieprzystępnej okolicy dobrze się bawiliśmy. Tego dnia zapełniło się schronisko gdyż zapowiadali na dzień kolejny doskonałą pogodę.
Niestety nie było nikogo kto spałby tak jak my w domku z tropiku. Byliśmy więc pozytywnie wytykani palcami, a rano idąc w grupie w kierunku lodowca zagadywani o minioną noc gdyż przeciwnie do poprzedniej była dosyć mroźna. Mieliśmy tylko jeden śpiwór na minusowe temperatury ale za to aż dwa typowo letnie i tej nocy dodatkowy jako kołdra  bardzo się przydał. Po dzwonku budzika przeleżeliśmy jeszcze godzinę do 6:00 i po kolejnej półtorej byliśmy gotowi do drogi. Na lodowiec weszliśmy w pełnym rynsztunku jedni z ostatnich i dzięki temu nie szliśmy w ścisku na ścieżce między szczelinami, a na szczycie byliśmy przez moment tylko we dwoje. Napisałem już, że zdobyliśmy cel, także słówko o wrażeniach po drodze. Otóż na przykład zaskoczył nas brak obawy o swoje rzeczy osoby, która zostawiła na początku lodowca raki, uznawszy, że się nie przydadzą. Od tej chwili byłem bardziej spokojniejszy o nasz dobytek, który został w tyle. Naprawdę warto uwierzyć, że ludzie gór są uczciwi - będzie lżej i to dosłownie!
Śnieg rzeczywiście był dość miękki i w raki ubraliśmy się dopiero na zejście. Bardzo dobrze szło mi się z Julią. Szła pierwsza abym w razie wypadku mógł ją wyhamować, ale na szczęście nie było takiej potrzeby. Przyjemnie było Jej dodawać otuchy gdy okazywała strach przed widocznymi mostkami śnieżnymi, którymi trzeba było przejść lub dziurami w śniegu, które trzeba było przeskoczyć. Najbardziej obawiała się widocznej na horyzoncie szczeliny brzeżnej lodowca i nawet niezbyt przekonująco mówiła coś o odwrocie. Owa szczelina okazała się jednak bułką z masłem i po przejściu wąskiej grani doprowadzającej do wierzchołka mogliśmy się wreszcie cieszyć ze zdobycia szczytu.
Nad chmurami w oddali Grossglockner
Dla nas obojga był to rekord wysokości, a dla Julii jest do teraz. Oj jak tam na górze smakowała czekolada i herbata z cytryną. Zdjęcia robiliśmy sobie wzajemnie z rodzinką, która weszła za nami, tzn. chłopakiem z rodzicami w sile wieku. Muszę kiedyś zrobić taki prezent - wprowadzić na szczyt - swoim rodzicom, np. na rocznicę ślubu. Po dłuższej chwili rejon Grossvenediger'a był jedynym miejscem wystającym ponad chmury - nawet wyższy Grossglockner został przykryty. Usiedliśmy pod krzyżem, założyliśmy raki i rozpoczęliśmy spacer w dół.
Drogę powrotną przez lodowiec wspominam jako przyjemny spacer, gdyż nachylenie było niewielkie, a pogoda wymarzona! Oczywiście w dół zeszliśmy nieco szybciej niż do góry tj. w jakieś 2 godziny. Namiot stał tam gdzie go zostawiliśmy, a na ławkach przy schronisku mnóstwo ludzi cieszyło się ze zdobycia szczytu. Również my po spakowaniu plecaków skusiliśmy się na zimne piwko, rzuciliśmy okruchy pieczywa żebrającemu świstakowi i zaczęliśmy schodzić w dolinę. Znów trzeba się było zmierzyć z ciężarem plecaków :( Z jednej strony zazdrościłem wszystkim francuzom, włochom i austryjakom, którzy nas wyprzedzali tego, że idą na lekko ale z drugiej strony nigdy nie zamieniłbym namiotu i śpiwora na łóżko i koc, których nieść nie trzeba. Taka forma przebywania w górach ma swój niepowtarzalny klimat i kropka. Przy Johannishutte nawet się nie zatrzymaliśmy i po około 4 godzinach marszu byliśmy przy aucie. Przy otwartej klapie bagażnika urządziliśmy piknik, a w lodowatej wodzie górskiego potoku kąpiel. W objęcia Morfeusza wpadliśmy na granicy włosko-słoweńskiej. Następnego dnia po zdobyciu trzytysięcznika nurkowaliśmy w poszukiwaniu jak największych muszli i opalaliśmy się na kamienistych plażach...tak, to był zasłużony wypoczynek!


PODSUMOWANIE:
  • Czas trekkingu to 3dni (2-4sierpnia)
  • Cel zdobyty!
  • Podczas tej wyprawy oboje osiągnęliśmy rekord wysokości - 3662m. n.p.m.
   

Autorzy zdjęć: Julia Ludwikowska, Konrad Ludwikowski