sobota, 19 września 2009

Grossvenediger (3662m.n.p.m.)

GPSies - W kierunku Weisspitze
GPSies - W stronę Grossvenediger'a


żółty - trasa planowana,  czerwony - zrealizowana,  zielony - msc. noclegów
  NIE TYM RAZEM...

Po pokonaniu wielu tatrzańskich grani
w ciągu 2óch zimowych sezonów w końcu dojrzeliśmy do decyzji
o spróbowaniu swoich sił w Alpach. My, tzn. ja i Darek - razem w górach tworzymy zgrany duet (podobne tempo, rozwaga, zbliżone ambicje). Padło na Wysokie Taury - głównie z powodu niewielkiej odległości od Polski. Główny cel wyprawy - Grossvenediger. Ten mający 3662m. n.p.m. wierzchołek to drugi pod względem wysokości szczyt w Austrii z obszernym, lecz przy ładnej pogodzie łatwym do przejscia lodowcem. Miało to być nasze pierwsze wiązanie się liną i droga między szczelinami więc niski poziom trudności był nam na rękę. Skompletowanie sprzętu polegało na kupnie liny, repsznurów, krabinków itp. oraz...namiotu i ciepłych śpiworów, gdyż to było nasze główne założenie - poznać wysokie góry z perspektywy wypraw wysokogórskich, bez wygód, które daje schronisko - bierzącej wody, gotowych posiłków, łóżka i ogrzewania.
Pierwsze sprawdzenie naszego domku miało miejsce gdzieś między Malinowską Skałą, a Baranią Górą w Beskidzie Śląskim.
Po około miesiącu przemierzaliśmy już autostrady moim wysłużonym, dawno pełnoletnim Mercedesem W124. Jako, że tylko jeden z nas jest kierowcą nie obyło się bez krótkiego noclegu po drodze i na miejsce, tj. do miejscowości Pragraten am Grossvenediger, dotarliśmy około południa. Auto zostawiliśmy na płatnym parkingu w pobliżu hotelu górskiego Bodenalm ale niewiele niżej można zaparkować za darmo. Pogoda - beznadziejna - przesiedzieliśmy cały dzień na parkingu w samochodzie fotografując pasące się na urwiskach krowy i mając nadzieję, że przestanie padać, aż w końcu już o zmroku mimo padającego deszczu wyszliśmy z kilkudziesięcioma kilogramami na plecach w góry. W trakcie tego oczekiwania zmieniliśmy plany naszej wyprawy co okazało się ostatecznie przyczyną klęski w zdobyciu wymarzonego szczytu. Otóż zdecydowaliśmy, że nie wchodzimy na Grossa tradycyjną drogą (wejście w 2 dni przy dopisującej aurze) tylko na około trasą kilkudniową, którą zresztą sami wyznaczyliśmy patrząc na mapę (nie ma takowej w przewodnikach).
Już w kompletnych ciemnościach po około półtorej godziny marszu (wysokość ok. 2000m. n.p.m.) rozbiliśmy pierwszy obóz. Szybki posiłek i do spania by rano mieć siłę na dalszą wędrówkę.
Widok z namiotu z samego rana dał nam sporo energii. Około południa pogoda trochę się zepsuła co podobno jest tutaj normą. W połowie drogi minęliśmy pierwsze schronisko ( Eisseehutte - 2521m. n.p.m.)
i w coraz gorszych warunkach pogodowych -
 trasa też nie rozpieszczała (sporo wody, przykrytych śniegiem głazów, pomiędzy które łatwo było wpaść) dotarliśmy do jeziorka, które prawdopodobnie było tym, w pobliżu którego chcieliśmy rozbić namiot. Po rozłożeniu namiotu na chwilę się przejaśniło i mogliśmy ustalić zgodnie z mapą swoją pozycję w terenie. Okazało sie, że jesteśmy tam gdzie chcieliśmy być czyli pod przełęczą Wallhorntorl,
z której zamierzaliśmy zejść na lodowiec i mijając schronisko Defregger Haus dojść na Grossvenediger'a!
W tym miejscu na wysokości ok. 3040m. n.p.m. ( wg wskazań nawigacji samochodowej) spędziliśmy dwie noce. Pierwsza była wyjątkowo nieprzyjemna z powodu opadów śniegu, który trzeba było kilkakrotnie w trakcie nocy odgarniać ze ścian namiotu. Poza tym świadomość, że jesteśmy kilka godzin marszu od najbliższego schroniska, na wysokości ponad 3000m. n.p.m. w domku z materiału, mniejszym niż większość głazów leżących obok, zdani tylko na siebie, powodowała wzrost adrenaliny, co z kolei utrudniało spokojny sen. Budzik nastawiony na wczesnoranną godzinę nic nie dał bo ze spiworów wyszliśmy dopiero po dwunastej kiedy to wydawało się, że padający śnieg, deszcz czy co tam z nieba jeszcze leciało trochę przystopował.
Z powodu złej pogody postanowilismy nie pchać sie na lodowiec ale spróbować wejść na pobliski Weisspitze (3300m. n.p.m.). Ten pomysł nie był zbyt rozsądny.
Zabłądziliśmy we mgle i po wielu minutach brodzenia w śniegu po pas w dosyć lawinowym terenie udało nam sie wrócić na powrotną "ścieżkę". Tego dnia weszlismy jedynie na przełęcz co i tak było dobrym wynikiem. Poza tym było to dla nas bardzo przydatne gdyż zweryfikowało nasze dlasze plany. Okazało się, że zejście z przełęczy to typowo letni szlak, w tej chwili - przy takiej ilości śniegu niedostępny - pionowa kilkusetmetrowa ściana w dół , gdzie pod nawisami śnieżnymi są ponoć (jak wyczytaliśmy po powrocie w przewodniku) sztuczne ułatwienia (łańcuchy, klamry).
W trakcie drugiej nocy ciekawostką był przelatujacy nad górami samolot. Odgłos był tak mocny, iż zastanawialiśmy się wręcz czy coś (np. skutery śnieżne, helikopter) nie przejeżdża/przelatuje tuż obok nas.
Rano przywitała nas słoneczna pogoda. Niesamowite uczucie, gdy będąc ubranym we wszystkie dostępne ciuchy, wraz z pierwszymi promieniami słońca, które są w stanie nas dosiegnąć wychodząc zza szczytów, można się rozebrać ze wszystkiego bo tak jest ciepło.
Weisspitze - 3300m. n.p.m.
Padła decyzja, której dziś za cholerę nie mogę zrozumieć. Postanowiliśmy zejść w dół aż na parking, podjechać do Hinterbichl pod miejsce najszybszej drogi na Grossvenediger'a i następnego dnia na ten szczyt wejść. Także mając trzytysięcznik na wyciągnięcie ręki podczas doskonałych warunków atmosferycznych odpuściliśmy Weisspitze na rzecz wyższego Grossa. Zejście do cywilizacji zajęło nam większą część dnia. Było też dosyć komfortowe gdyż cały snieg gdzieś zniknął :-) Jeszcze wizyta w sklepie i zaopatrzenie w prowiant na dzisiejszą kolację i następny dzień (podczas tego śniadania skończył nam się gaz, a nakręcanych kartuszy w Pragraten nie mieli, więc zupki chińskie odpadały). Około siedmiogodzinną trasę pod lodowiec skrócilismy sobie o 3godz. podjeżdżając taksówką z Hinterbichl pod schronisko Johannishutte (2121m. n.p.m.) i w totalnych ciemnościach o 21:30 dotarliśmy na miejsce noclegu w pobliżu schroniska Defregger Haus (2963m. n.p.m.). Ponownie stawialiśmy namiot po zmroku. Początkowo szukaliśmy miejsca z dala od schroniska, jednak tylko w jego pobliżu znaleźliśmy odpowiednio płaskie miejsce. Pogoda następnego dnia nie była taka jak byśmy tego oczekiwali. Mimo sporego zachmurzenia postanowiliśmy jednak spróbować. Po blisko dwóch godzinach od pobudki, po śniadaniu, spakowaniu sprzętu i krótkim podejściu pod lodowiec byliśmy na skraju wiecznego lodu. 
Obwiązani liną, obuci w raki i z czekanem w ręku postawiliśmy pierwszy krok na właściwej ścieżce. Dla nas obojga był to pierwszy raz w terenie, który dotychczas znaliśmy tylko z opisów w przewodnikach. Muszę przyznać, że widok otwartych szczelin powodował miękkość kolan, a przekraczanie śnieżnych mostków powodowało spory wzrost ciśnienia, tym bardziej, że jeden z nich już na wstępie zawalił się pod Darkiem. Nogi kolegi zniknęły w lodowej dziurze ale na szczęście na nogach się skończyło. Bez trudu podciągnął się na rękach, ja mogłem poluzować linę i kontynuowaliśmy marsz. Niestety owa kontynuacja nie trwała zbyt długo gdyż pogoda
z każdą chwilą się pogarszała. Doszliśmy jedynie w pobliże wierzchołka Rainehorn na wysokość około 3400m. n.p.m. Główną przeszkodą okazała się mgła. Nie bez znaczenia było też wolne tempo marszu. Sporo więcej spodziewałem się od Darka, który to dotychczas, podczas wędrówek po Tatrach zwykle okazywał się silniejszy ode mnie. Tutaj jednak ewidentnie nie był w formie, cierpiał chyba z powodu wysokości gdyż miał problemy z utrzymaniem równego oddechu, wymiotował (mimo, iż praktycznie nic nie jadł) i ogólnie czuł się osłabiony. Dziwne to o tyle, że w przyszłości podczas wędrówek nawet w wyższe rejony już nigdy się to nie powtórzyło.
W pewnym momencie linia horyzontu zniknęła we mgle, biel śniegu zlała się z mlekiem w powietrzu, o jakiejkolwiek scieżce nie mogło być mowy i decyzja mogła być tylko jedna - odwròt. Po swoich śladach doszliśmy do namiotu i co zauważyliśmy? - kogoś nasz namiot bardzo zainteresował podczas naszej nieobecności. Na szczęście nie był to nikt ze straży parku lub ze schroniska a...najpewniej kuraki czyli ptaki z rzędu ptaków grzebiących. Te małe stworzenia zostawiły mnóstwo śladów wokół namiotu i w przedsionku pod tropikiem. Po wypiciu browara, którego Dariusz wtaszczył aż tutaj stwierdziliśmy, że mamy dość, że te pare dni spędzonych wysoko
w górze dało nam na tyle dużo satysfakcji, iż przełkniemy gorycz porażki i wrócimy do domu bez zdobytego celu. Godziny przeleżane
w namiocie na wysokości - najpierw 3040m. teraz 2963m. n.p.m., wychodzenie w kierunku szczytòw bez towarzystwa innych ekip - to wszystko sprawiło, że czuliśmy się jak alpiniści z prawdziwego zdarzenia.
Żeby się zagrzać kupiliśmy w schronisku litr wrzątku (2 euro) na zupkę i po spakowaniu sprzętu ruszyliśmy w dół. Z racji, iż był to początek weekendu mijaliśmy po drodze wiele osób zamierzających wejść na szczyt następnego dnia. Podejrzewam, że im się to udało ponieważ zapowiadali na sobotę ładną pogodę. My jednak nie zdecydowaliśmy się zostać nawet w chwili gdy pewna para zaproponowała nam powrót i stworzenie czteroosobowego teamu gdyż obawiali się wchodzenia w dwójkę na lodowiec. Po przekroczeniu potoku Zettalunitzbach usiedliśmy na  chwilkę w schronisku by uraczyć się miejscowym piwkiem i niestety juz w deszczu po około pięciu godzinach marszu dostarliśmy kompletnie zmordowani do samochodu. 
Oczywiście
w drodze powrotnej pojawił się pewien niedosyt z racji rezygnacji
z pierwszego trzytysięcznika, jednak już po niespełna roku żal minął kiedy nań stanąłem z bądź co bądź bliższą mi osobą, a konkretnie z moją świeżo upieczoną żonką ;) Ale o tym w kolejnym wpisi
e
.

PODSUMOWANIE:
  • Czas trekkingu to 5dni (14-18września)
  • Cel nie zdobyty, lecz wrażenia jak najbardziej pozytywne (nasze pierwsze góry wyższe niż Tatry, pierwszy nocleg w namiocie w warunkach zimowych, pierwszy spacer po lodowcu, pierwszy raz widziałem świstaki)
  • Podczas tej wyprawy obaj osiągnęliśmy rekord wysokości - ok. 3400m. n.p.m.

Autorzy zdjęć: Dariusz Kajzer, Konrad Ludwikowski